Rafał Sarnecki@35: Zdecydowanie czuję się muzykiem na wiecznym rozdrożu!

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
John Guillemin

Nowa płyta gitarzysty Rafała Sarneckiego "Cat's Dream" już od dawna na sklepowych półkach, za Rafałem rok pełny pracy i kolejnych doświadczeń. Dziś Rafał obchodzi 35 urodziny, pora przypomnieć wywiad jakiego udzielił nam z okazji wydania ostatniej płyty.

 

Tomasz Stańko wieścił Ci wielki sukces i dodał , że czuje się w Twojej muzyce się nowojorski touch. Jest coś takiego?

Tak, możliwe, że jest coś takiego. Mimo, że w Nowym Jorku gra się bardzo wiele odmian jazzu, to jednak istnieje jakiś wspólny mianownik. Istnieją pewne zagrywki melodyczne, harmoniczne, charakterystyczny sposób budowania rytmów, które są charakterystyczne dla nowojorskiego stylu. Moja muzyka nie jest na pewno ściśle amerykańska i nowojorska, ale jednak te nowojorskie zagrywki czasem podświadomie przemycam. Spędziłem tu 9 lat życia i jestem związany dość mocno muzycznie, a nawet emocjonalnie z Wielkim Jabłkiem.

Polacy mówią o amerykańskim brzmieniu Twojej muzyki, Amerykanie zwracają uwagę na to, że słychać w Twoim graniu wyraźne elementy kultury europejskiej, polskiej. To może wydawać się lekko schizofreniczną sytuacją. Jeśli tak jest, to czy nie czujesz się muzykiem na wiecznym rozdrożu?

Zdecydowanie czuję się muzykiem na wiecznym rozdrożu! Każdego roku spędzam średnio około 3 miesięcy w Polsce, 8 miesięcy w USA i przynajmniej 1 miesiąc w trasie po innych krajach. Takie życie ma wiele zalet - fantastycznie jest podróżować, regularnie występować na obu kontynentach i cieszyć się ich urokami. Są też jednak minusy. Czasem sam już nie wiem, czy powinienem promować moją muzykę głównie w USA, czy może w Polsce i Europie. Czy powinienem wydawać płyty w USA, czy Europie? Czy organizować trasy na “starym" czy “nowym" kontynencie? W Europie, a w szczególności w Polsce, pod wieloma względami jest mi jednak łatwiej działać jako artyście - tu się wychowałem i utrzymuję stałe kontakty z polskim środowiskiem muzycznym. Jest tu też spora grupa ludzi, którzy interesują się moją muzyką. Rynek amerykański jest dużo trudniejszy, ale też inspiracja płynąca z działalności w Nowym Jorku jest ogromna. Z jednej strony tęsknię za Polską, a z drugiej jednak przeraża mnie myśl, że mógłbym opuścić Stany i oderwać się od tamtejszej sceny muzycznej.

Co w tej scenie fascynuje Cię szczególnie?

Scenę nowojorską charakteryzuje po pierwsze ogromna różnorodność. W dzisiejszych czasach do Nowego Jorku przyjeżdżają muzycy nie tylko z całych Stanów, ale też ze wszystkich kontynentów. Każdy przywozi kawałek swojej kultury muzycznej, lub nawet swoją rodzimą interpretację jazzu. Możliwość poznawania na co dzień ludzi, którzy muzycznie wykształcili się w zupełnie innych warunkach jest niezwykle kształcąca i inspirująca. Oczywiście wszyscy muzycy w Nowym Jorku po pewnym czasie dostosowują się do panujących tu stylów i koncepcji gry. To jednak nie zabija elementów ich własnych kultur, które przywieźli.

Z drugiej strony oszałamiające jest to, jak wielu można w Nowym Jorku spotkać muzyków grających na bardzo wysokim poziomie. Koncertując lub uczestnicząc w licznych jamach na co dzień poznaję muzyków, którzy są niezwykle wysokiej klasy instrumentalistami i aż sam się dziwię, że o nich wcześniej nie słyszałem. Z jednej strony jest to przerażające i uczy pokory, a z drugiej strony obcowanie z tak znakomitymi muzykami na co dzień jest źródłem wielkiej radości.
Mówiąc bardziej szczegółowo, w muzyce nowojorskiej najbardziej fascynuje mnie intensywność rytmu, z jaką grają muzycy. Poza tym, zawsze byłem pod wrażeniem tego, co się potocznie nazywa "dużym" brzmieniem u basistów, perkusistów czy też gitarzystów. Pod względem tych elementów Nowy Jork jest bardzo wyjątkowy.

Duże brzmienie, czy właśnie tego szukałeś zwołując swój zespół, który słyszymy na Cats Dream?

Rzeczywiście muzycy, którzy zagrali na "Cat's Dream" grają "dużym brzmieniem". Rick Rosato ma zdecydowanie "big sound" na kontrabasie i to na pewno słychać na płycie, tym bardziej, że reżyser dźwięku Dave Darlington sam jest basistą. Czasem jako fizyk zastanawiam się, co to znaczy z naukowego punktu widzenia mieć "duże brzmienie". To na pewno ma coś wspólnego z zawartością składowych harmonicznych w dźwięku. Na pewno ma też znaczenie sposób narastania fali dźwiękowej po szarpnięciu struny. Kiedyś chętnie zbadałbym to zagadnienie bardziej szczegółowo. "Duże brzmienie" ma kluczowe znaczenie dla rytmiczności muzyki. Trudno o dobry groove czy swing bez "dużego soundu".

Wracając do wyboru muzyków na płytę... z Lucasem, Glennem, Rickiem i Colinem poznaliśmy się wszyscy jako studenci w The New School na Manhattanie. Mieliśmy wspólne zajęcia zespołowe. Kiedy przyszło do zagrania recitalu dyplomowego, było dla mnie jasne, że zaproszę na swój występ właśnie Lucasa i Glenna, gdyż byli wśród najlepszych instrumentalistów w szkole, a jednocześnie doskonale rozumieliśmy się również jako koledzy. Rick i Colin nieco później dołączyli do zespołu. Glenn, Lucas i Colin przed New School studiowali w bardzo prestiżowej w Stanach uczelni The Brubeck Institute. Byli więc doskonale ze sobą zgrani.
Bognę z kolei poznałem ucząc się w Warszawie na wydziale jazzu przy ulicy Bednarskiej. Jej niezwykłe umiejętności wokalne doskonale pasują do niełatwych przebiegów melodycznych moich kompozycji.

No właśnie co chciałeś osiągnąć wprowadzając do zespołu głos?

Zawsze lubiłem głos we współczesnej jazzowej muzyce. Dzięki wykorzystaniu wokalu, nie tylko melodie nabierają innego charakteru, ale też sama harmonia inaczej brzmi. Oprócz tego, w trakcie komponowania lubię śpiewać melodię utworu. W pewnym sensie więc wiele moich utworów zostało napisanych na głos z zespołem akompaniującym. Zaproszenie Bogny do mojego sekstetu spowodowało, że utwory zabrzmiały tak, jak je sobie oryginalnie wyobrażałem w procesie komponowania. To może zabrzmieć zabawnie, ale żaden z utworów na "Cat's Dream" nie został napisany z myślą o tym, żeby gitara zagrała melodię. Jedynym momentem na płycie, w którym gitara jako jedyny instrument prowadzi melodię, jest utwór "Name Day Song". Dopiero od niedawna zdarza mi się komponować utwory bardziej “gitarowe”. Może moje kolejne płyty będą inne pod tym względem.

Które śpiewaczki szczególnie zapadły ci w pamięć. Masz jakieś ulubione?

We wczesnym etapie mojej fascynacji jazzem bardzo lubiłem Return To Forever Chicka Corei z Florą Purim a następnie Pat Metheny Group. Dawno już nie słuchałem nagrań tych dwóch zespołów, ale jestem przekonany, że te fascynacje sprzed lat gdzieś we mnie zostały. Spośród nowszych zespołów duże wrażenie zrobił na mnie koncert John Hollenback Large Ensemble z Theo Blackmannem, który miałem okazję usłyszeć w Nowym Jorku. Podoba mi się również płyta Grega Osby z Sarą Serpą. Oprócz tego, w Nowym Jorku wielokrotnie miałem okazję usłyszeć muzykę brazylijską z wykorzystaniem dość nietypowych linii wokalnych - zarówno z tekstem jak i wokalizą. Już w New School zetknąłem się ze współczesną muzyką kompozytorów brazylijskich takich jak np. Hermeto Pascoal.

Lubisz muzykę brazylijską? podobno nowojorczycy za nią przepadają

Bardzo lubię muzykę brazylijską, chociaż nie czuję się absolutnie ekspertem w tej dziedzinie. Nigdy też nie napisałem utworu w stylu ściśle brazylijskim. Mam wrażenie, że muzyka brazylijska jest nam Polakom bliższa niż jazz. Kiedyś dowiedziałem się od gitarzysty specjalizującego się w muzyce brazylijskiej, że najwięksi kompozytorzy stylów takich jak np bossa nova bardzo inspirowali się Chopinem. Może właśnie to powoduje, że bossa novy i samby są nam tak bliskie. Bardzo podoba mi się język harmoniczny i melodyczny muzyki brazylijskiej. Fascynuje mnie również ciekawe podejście do aranżacji. Z drugiej strony, zauważyłem, że perkusiści we współczesnej muzyce brazylijskiej często grają w stylu zainspirowanym "fusion". Ja osobiście nie przepadam za połączeniem melodii brazylijskich z sekcją rytmiczną w stylu fusion. Ale to jest tylko kwestia gustu.

Ale z drugiej strony są tacy artyści jak Luciana Souza, którzy w innym kierunku zmieniają muzykę brazylijską.

Słyszałem o niej, ale szczerze mówiąc nie miałem jeszcze okazji zapoznać się z jej muzyką.

Sądzę, że warto, ale zostawmy muzykę brazylijską, nagrałeś Cats Dream w Brooklyn Jazz Underground Records. Dlaczego zdecydowałeś się na ten label?

Brooklyn Jazz Underground Records (BJUR) to firma, która jest już uznana w środowisku nowojorskim. Płyty wydawane przez BJUR są zazwyczaj oparte w pewnym stopniu na tradycji jazzowej, ale jednocześnie mają coś muzycznie świeżego, niestandardowego do zaproponowania. Ważne było dla mnie również to, że wydając dla BJUR nie musiałem oddać praw autorskich do własnych kompozycji. Niestety stało się to już niemal standardem, że wydając płyty dla uznanych zachodnich firm fonograficznych, artyści muszą oddać pewien procent praw do swoich kompozycji. BJUR to label założony przez znakomitych muzyków działających aktywnie na nowojorskiej scenie jazzowej. Rozumieją oni dobrze sytuację i potrzeby muzyków, dzięki czemu ich oferta wydania mojej płyty była dla mnie atrakcyjna. W ten sposób stałem się pierwszym Polakiem, który wydał u nich płytę.

Sprawa nie tracenia praw do własnej muzyki to bez wątpienia kluczowa rzecz i zakusy na odebranie ich muzykom, dotyczą nie tylko uznanych zachodnich firm. Mówisz, że ludzie z BJUR znają sytuację muzyków i ich potrzeby. Czy chciałeś przez to powiedzieć, że zajmują się także promocją płyt.

BJUR nie zajmuje się bezpośrednio promocją płyt. Promocję płyt prowadzi inna firma wynajęta przez BJUR. Zwykle promowanych jest jednocześnie kilka płyt wydawanych przez BJUR, dzięki czemu koszty promocji maleją. Taki układ wydał mi się również dość atrakcyjny.

Słyszałem opinię, że to właśnie w takich labelach jak BJUR trzeba szukać pulsu dzisiejszego jazzu. U nas to firma nieznana. Zgadzasz się z ta opinią?

Chyba rzeczywiście coś w tym jest. Wielkie firmy takie jak Blue Note czy Nonesuch wydają bardzo wybitnych muzyków, ale słuchając nagrań tylko takich wytwórni trudno jest tak naprawdę dowiedzieć się, jak dzisiaj gra się jazz. Kiedy przyleciałem do Nowego Jorku po raz pierwszy 10 lat temu i usłyszałem muzykę w klubach na Manhattanie, uświadomiłem sobie, że bardzo wiele współczesnej muzyki jazzowej i improwizowanej nie docierało do mnie. Wydawało mi się, że mieszkając w Polsce jestem "w miarę" na czasie, gdyż miałem nowe płyty takich gwiazd jak Kenny Garrett czy Dave Holland. Nowy Jork uświadomił mi, że obecnie dzieje się we współczesnym jazzie dużo więcej.

Kenny Garrett jest oczywiście absolutnym geniuszem, ale młodzi 25-letni saksofoniści mają już inne nowe koncepcje muzyczne. Może nie są jeszcze tak bardzo doszlifowane (może między innymi dlatego nie zostaną wydane przez Blue Note), ale już są na pewno bardzo ciekawe i przede wszystkim świeże.

 

No właśnie jako trochę Nowojorczyk, na jakie zespoły, muzyków, zjawiska chciałbyś zwrócić uwagę naszemu czytelnikowi?

Trudno mi wybrać konkretne nazwiska. Nie jestem też pewien, co jest znane w Polsce a co nie. Ale spróbuję.

Jeśli chodzi o gitarę to od kilku lat fascynuje mnie na przykład Nir Felder. Gdy pytam muzyków w Polsce, okazuje się, że mało kto o nim nie słyszał. Mógłbym również wymienić takich gitarzystów jak Todd Neufeld, Travis Reuter Yotam Silberstein czy Mary Halvorson (o niej pewnie niektórzy już słyszeli w Polsce). Z saksofonistów np. Tivon Pennicott, Ben Van Gelder, Alex LoRe. Ostatnio słuchałem niesamowitej płyty wibrafonisty, który nazywa się Peter Schlamb i również uczęszczał do New School.

To i tak spora dawka nowych nazwisk, w istocie raczej bardzo słabo u nas znanych, ale zaciekawiło mnie, że w tej liście znalazło się miejsce dla Mary Halvorson.

Czyli rozumiem, że ona jest dużo lepiej znana w Polsce?

Zdecydowanie, była kilka razy na koncertach, ma na koncie płytę wydaną w Polsce.

To miło mi słyszeć, że Mary miała okazję występować w Polsce. Ona jest bardzo uznana w nowojorskim środowisku muzyki improwizowanej. Ja sam jestem zauroczony jej grą, odkąd ją pierwszy raz usłyszałem kilka lat temu. Jej sposób gry jest bardzo nietypowy. Jednocześnie jest ona w nim tak doskonała, że mimo tej odmienności bez problemów komunikuje się z muzykami grającymi w różnych stylach.

Zauroczony? To może zagracie coś razem, skoro wcześniej wspominałeś, że rozważasz by Twoje następne płyty był bardziej gitarowe?

Szczerze mówiąc nigdy nie pomyślałbym, żeby to właśnie ją zaprosić na płytę. Nigdy właściwie nie myślałem o tym, żeby zapraszać innego gitarzystę lub gitarzystkę na swoją płytę. Ale w tym momencie zainspirowałeś mnie trochę. Może rzeczywiście powinienem się otworzyć na tego typu pomysły.

Obydwoje darzycie dużą atencją kompozycje, i choć działacie w nieco innych estetykach, to jednak, kto wie, mogłoby to być bardzo intrygujące spotkanie. Cats Dream jest już na rynku płytowym, jest dostępna w sieci, czy teraz będzie czas na trasy koncertowe promujące album?

Właśnie dochodzę do siebie po trasie koncertowej w Chinach i Korei Południowej, gdzie promowałem swój nowy album wykonując moje kompozycje z lokalnymi muzykami z Pekinu, Szanghaju i Seulu. W grudniu odbędzie się w Polsce trasa koncertowa z moim amerykańskim zespołem, z którym nagrałem "Cat's Dream". Koncert premierowy odbędzie się 6 grudnia w Krakowie w ramach festiwalu Jazz Juniors. Wystąpimy również w Piasecznie, Nowym Dworze Mazowieckim, Poznaniu oraz Gorzowie Wielkopolskim. W przyszłym roku planuję trasę po wschodnim wybrzeżu USA oraz kolejną trasę w Azji.

Spodobało ci się na Dalekim Wschodzie?

Tak, bardzo miło wspominam trasy, które odbyłem w Chinach i w Korei. Polski jazz jest bardzo doceniany w Azji, mam wrażenie, że zdecydowanie bardziej niż w USA lub Kanadzie. Jednocześnie mieszkają tam znakomici muzycy, którzy w doskonały sposób zagrali i zinterpretowali moją muzykę. To zabawne, ale przed moją pierwszą trasą z lokalną sekcją rytmiczną w Chinach, niektórzy muzycy amerykańscy i polscy pytali, czy na pewno jestem świadomy tego co robię, poddając w wątpliwość kompetencje lokalnych instrumentalistów. Najwidoczniej muzycy jazzowi z Chin nie cieszyli się dobrą reputacją. Okazało się, że w Pekinie i Szanghaju mieszka wielu znakomitych jazzmanów - Amerykanów, Chińczyków, Australijczyków. Moja muzyka jest w Nowym Jorku często uznawana za trudną. Mimo to nie było problemów z tym, żeby wykonać w Chinach taki zaawansowany technicznie repertuar. Mam nadzieję, że będę miał jeszcze wiele okazji, żeby z tymi muzykami wystąpić.

Trudną od strony wykonawczej, to chyba masz na myśli? Nie brzmi nieprzyjaźnie, ani też tak, jakby miała stawiać przed słuchaczem jakieś trudne do przekroczenia bariery?

To prawda. Moja muzyka chyba rzeczywiście jest łatwiejsza do słuchania niż do wykonania. Oczywiście mówiąc, że moja muzyka jest trudna od strony wykonawczej, mam na myśli: trudna jak na standardy muzyki jazzowej. Niestety we współczesnej muzyce jazzowej nie jest zbyt popularne, żeby ćwiczyć repertuar na licznych próbach i z tego powodu rzadko gra się naprawdę trudną technicznie muzykę. Jest tak zarówno w Polsce jak i w USA. Często trudnym nazywa się utwór, którego nie da się wykonać od razu przy pierwszym czytaniu nut. Dla porównania, wśród zespołów grających progresywny metal regularne próby kilka razy w tygodniu przez kilka tygodni przed pierwszym koncertem są standardem. Oni grają naprawdę trudną muzykę - dużo bardziej zaawansowaną aranżacyjnie niż 99% jazzu. Można by się zastanowić, jak brzmiałaby współczesna muzyka jazzowa, gdyby jazzmani spędzili kilkadziesiąt godzin ćwicząc złożone aranże przed pierwszym koncertem.

Wracając do “Cat’s Dream”, zabawne jest to, że moja muzyka odbierana jest przez publiczność na diametralnie różne sposoby. Dla słuchaczy, którzy nie są przyzwyczajeni do jazzu, moja muzyka jest jakimś zupełnie niezrozumiałym abstrakcyjnym tworem dźwiękowym. Z kolei z punktu widzenia muzyków i fanów sceny awangardowej gram właściwie pop.

Aż takie są rozbieżności? Ale to prawda warto zastanowić się nad tym o czym wspomniałeś. Jak wyglądałby jazz, gdyby sami muzycy postanowili popracować na muzyką więcej niż robią to zazwyczaj.

Jazz od zawsze opierał się przede wszystkim na improwizacji. Zbyt rozbudowane aranże często były traktowane jako przeszkoda dla swobody improwizacji. Ja zawsze uważałem, że nie ma nic złego w tym, żeby budować muzykę bardzo złożoną pod względem formy i aranżu, która jednocześnie wykorzystuje rytmy i feeling jazzowy, plus oczywiście fragmenty improwizowane. Jest jednak wiele przyczyn, dla których ćwiczenie bardzo złożonych aranży w muzyce jazzowej nie jest zbyt popularne. Między innymi są to przyczyny ekonomiczne.

Ale problemy ekonomiczne rodzi także niechlujne, byle jakie przygotowywanie muzyki, którą potem pokazuje się słuchaczom. Ta broń jest obosieczna i odłamki trafiają w samych muzyków. Ciebie to jednak nie dotyczy i to cieszy. A co Ciebie ucieszyłoby dziś najbardziej?

Trudno mi powiedzieć, co byłoby idealną sytuacją dla muzyki. Nawiązując do tego, o czym mówiliśmy przed chwilą, można by pomyśleć, że najlepiej byłoby gdyby muzycy nie musieli martwić się o sytuację materialną (na przykład byli bardziej sponsorowani przez państwo), i mogli dowolnie długo pracować nad nowymi wymagającymi technicznie projektami. Taka wygoda może jednak na dłuższą metę negatywnie wpłynąć na muzykę. Szczerze mówiąc, nie mam jakiejś złotej recepty. Najważniejsze, żeby mimo różnego typu przeciwności muzycy mieli odwagę tworzyć muzykę, która ich w pełni wyraża. Z drugiej strony, chciałbym, żeby ludzie, w tak intensywnych czasach w jakich żyjemy, odnaleźli czas na to, aby zatrzymać się i wysłuchać wartościowej muzyki, która wymaga skupienia i nie jest tylko muzyką w tle.

Tego życzę nie tylko Tobie, ale i reszcie świata. Dziękuję za rozmowę.