O dialogu, piłce nożnej, siatkówce - czyli muzyce z Tingvall Trio rozmawia Kajetan Prochyra

Autor: 
Kajetan Prochyra

Na niespełna dwa tygodnia przed oficjalną premierą (29 lipca)czwartej płyty Tingvall Trio i na kilka godzin przed ich warszawskim koncertem, udało nam się porozmawiać z zespołem. Trio stara się, jeśli to możliwe udzielać wywiadu wspólnie. Nie jest to bowiem zespół tworzony przez pianistę i sekcję, a oparty na przyjaźni konglomerat doświadczeń, tradycji i kultur.

Jazzarium.pl: Poprzednie płyty odbierane są jako swoista trylogia. Czy kolejny album jest jej kontynuacją, czy też to zupełnie inna historia?

Martin Tingvall: To zawsze jest nowa historia. Każda z płyt, choć pasują do siebie okładkami, nie zostały pomyślane jako trylogia, to trzy różne płyty – choć oczywiście będzie nam bardzo miło gdy nasi fani kupią wszystkie /śmiech/. Pierwsza jest jako nowo narodzone dziecko – byliśmy bardzo nerwowi i podekscytowani w studio. Podczas sesji nagraniowej grałem tak ostro, że potem nie byłem w stanie grać przez prawie rok. Czuje się na tej płycie tę energię. Drugi album jest bardziej spokojny, rozwijamy na nim nasze brzmienie. Trzeci nagraliśmy w innym studio, we Włoszech ze wspaniałym realizatorem – Stefano Amalio /współpracującym także z wydawnictwem ECM przyp. Red./, który razem znami, niczym czwarty członek zespołu, wypracował wspaniałe brzmienie tej grupy. Tę podróż kontynuujemy ze Stefano a nasza nowa płyta nosi tytuł Vägen, co znaczy droga, podróż, którą odbywamy wspólnie w trio. Zeszły rok był dla nas bardzo międzynarodowy, piosenki na tej płycie są po części zapisem tych podróży. Graliśmy np. w Dubaju, jedna z kompozycji nosi tytuł "Shejk Schroeder" i czuć w niej taki arabski powiew czy wpływ. W lutym byliśmy na turnee Afryce południowej, i takie momenty też można usłyszeć na Vägen. „Sevilla” ma w sobie charakterystyczny rytm...

Jürgen Spiegel: Każdy album jest zapisem momentu, w którym znajdowaliśmy się w chwili jego nagrywania. Oczywiście, że można je traktować jak trylogię, ale każdy pochodzi z danego momentu, tego jak graliśmy, jak rozumieliśmy się wtedy w studio. Na ostatniej płycie spoglądamy nieco wstecz na to, co dotąd zrobiliśmy. Chyba jest jeszcze bardziej żywy.

M.T.: To chyba nasz pierwszy... nie – drugi wywiad, na którym mówimy o nowej płycie, więc to cały czas bardzo świeża sprawa. Ta płyta jest zapisem chwili. Są tam jakięs niedociągnięcia, ale to dlatego, że tę muzykę naprawdę tworzymy na bieżąco. Po niemiecku mówi się motig, choć „odważny” to nie jest najlepsze tłumaczenie. Ta płyta jest rzeczywiście bardziej „na żywo”, choć każdy wcześniejszy album nagrywaliśmy tak samo. Dajemy sobie na tej płycie więcej swobody – skaczemy w górę a potem patrzymy gdzie wylądowaliśmy. Jestem dość dumny z tego nagrania.

Robienie muzyki jest dla nas nieustannym procesem. Przez ostatnie dwa lata byliśmy w trasie. Nowa płyta jest tego odbiciem.

J.S.: W dodatku wszystkie utwory to zarejestrowaliśmy za pierwszym, lub co najwyżej drugim podejściem, więc nie jest to przygotowane, czy przegotowane granie.

Omar Rodriguez Calvo: Gramy ze sobą już długo, w tym masę koncertów. Jesteśmy coraz bardziej zżyci, jak rodzina. Dzięki temu granie jest prawdziwe, szczere.

 

Jazzarium.pl: A gdzie powstały kompozycje? Podczas trasy? W hotelowym pokoju?

M.T.: Zawsze jesteśmy dobrze przygotowani do nagrania płyty. Muzykę zawsze sprawdzamy na koncertach – jak publiczność reaguje na nasze propozycje. Tak samo w trio. Musimy kochać to, co gramy. Jeśli nam się podoba, może, przy odrobinie szczęścia spodoba się publicznośći.

O.R.: A do tego w każdym kraju reakcje są inne. W Hiszpanii ludzie cieszą się, bawią, we Włoszech raczej przytakują, w Afryce szaleją. W Niemczech słuchają w skupieniu.

J.S.: Wydaje mi się, że w Niemcy podchodzą do muzyki bardziej rozumowo, słuchają. Na południu muzykę odbiera się bardziej cieleśnie.

 

Jazzarium.pl: Jesteście, przynajmniej przez pryzmat instrumentarium, klasycznym jazzowym trio. Wasza muzyka jest jednak mocno odmienna od  tradycyjnej, jazzowej ścieżki. Czy na początku Waszej drogi założyliście sobie: załóżmy trio, ale, na litość boską, nie udawajmy Billa Evansa? Czy tradycja, historia jazzowego tria ma dla Was jakieś znaczenie?

J.S.: Każdy z nas słucha z przyjemnością nagrań jazzowych trio – czy to Keitha Jarretta czy muzyków skandynawskich. Podstawą są dla nas jednak kompozycje Martina, które potem przetwarzamy osobowością każdego z nas. Naszym założeniem nie było nigdy: „bądźmy inni”. Z Martinem znam się już 15 lat. Na początku naszej drugi postanowiliśmy tworzyć muzykę, a nie tworzyć jakiś plan. Omar gra sporo muzyki latynoskiej, ja gram dużo popu i rocka a Martin też robi masę różnych rzeczy. Na końcu jednak najważniejsze jest, to, że się spotykamy i razem gramy.

M.T.: Po pierwsze dziękuję Ci za ten wielki komplement, chyba największy możliwy. Jest czymś arcytrudnym i ważnym by wypracować swój własny, unikalny głos. Świetnych jazzowych trio jest cała masa, na świecie, czy nawet w samej Szwecji. Wydaje mi się, że udało nam się postawić kilka kroków na drodze do wyrobienia tego własnego charakteru pisma. Jak to zrobić? Bardzo dużo ze sobą grać, ale też spędzać ze sobą masę czasu.

O.R.: Dokładnie! Prawie cały czas jesteśmy razem. Na ulicy, w samochodzie na autostradzie – słychać to na koncercie. Kiedy zestawisz ze sobą trzech dowolnych muzyków i każesz im zagrać – czasem się uda, czasem nie. A chodzimy razem na próby, ale też na obiad. Muzyka jest trochę jak piłka nożna. Zespół złożony z samych gwiazd nie musi stworzyć świetnej drużyny, ale jeśli zaczniesz od budowania ducha w drużynie, wtedy możesz otrzymać prawdziwy dream team.

Czasem jest tak, że Martin przynosi jakiś utwór a ja na to mówię, żebyśmy zmienili jakiś akord, a Jurgen, żebyśmy zmienili to...

M.T.: ...a ja drę się „NIE!!!” /śmiech/ Mamy jednak pewną przewagę na starcie w tworzeniu tego własnego brzmienia. Nie chodzi o to, żeby być szybszym, głośniejszym czy za wszelką cenę innym. Ja jestem ze Szwecji i odpowiadam za kompozycje – przynoszę więc „szwedzkie” utwory, w pewien sposób nawiązujące do szwedzkiej muzyki ludowej, bardzo „hymnowej”, melodyjnej, romantycznej, podobnej do muzyki filmowej, gdzieś na pograniczu muzyki klasycznej. Kiedy połączysz to z kubańską czy niemiecką muzyką – a do tego jeszcze Jurgen gra masę muzyki afrykańskiej, a Omar nie jest stereotypowym Kubańczykiem - to świetnym kontrabasista klasyczny, grający dużo muzyki współczesnej. Każdy z nich jest wariatem. Sama ta mieszanka jest ciekawa i niezwykła już na starcie.

Krytycy lubia porównywać nas z e.s.t – fantastyczny zespół, ale to zupełnie inna historia, nawet z perspektywy naszych korzeni. Nie mówię, że aby osiągnąć swój własny styl wystarczy wziąć Szweda, Niemca, Kubańczyka i dolać wody /śmiech/

Grałem kiedyś w Polsce, był jam, kilkanaście lat temu i nagle podchodzi taki mały, facet bez włosów i pyta, czy może zagrać następny numer. Patrzę na niego – chcesz chłopczyku zagrać? Ok! I zagrał – i to tak, że skopał mi tyłek... Nie chodzi oczywiście o to, by kopać czyjkolwiek tyłek, ale o frajdę ze wspólnego grania. To był Marcin Wasilewski. Uwielbiam trio Marcina, mają swoje własne, fantastyczne brzmienie – trzech Polaków. Podobnie trzech Amerykanów z Keith Jarrett Trio, ale w naszym przypadku, taka mikstura kultur i doświadczeń działa znakomicie.

 

Jazzarium.pl: To trochę trywialne pytanie, ale chciałem spytać jak powstają Twoje kompozycje, które są tak naładowane energią. Czy masz jakąś regułę – codziennie od 10:07 do 12:53 komponuję, czy wprost przeciwnie?

M.T.: Dla mnie pisanie muzyki jest pasją, taką sama jak granie. Jest też czymś naturalnym. Gdy tylko siadam do klawiatury zawsze tworzę muzykę. Piszę codziennie. Wstaję rano, piję kawę i siadam do fortepianu...

 

Jazzarium.pl: ...może ta energia płynie z kawy?

M.T.: Bardzo możlwie /śmiech/ Szwedzka kawa jest świetna! Bardzo mocna! Ale serio, większość muzyki, która piszę pozostaje w szufladzie, a dokładnie w rejestratorze, takim samym jaki masz teraz w ręku. Kładę go na fortepianie, włączam, gram, i nigdy potem tego nie słucham. To strasznie głupie, ale mi wystarczy wiedza, że to tam jest. Tylko mała część tej muzyki trafia potem do Tingvall Trio.

 

Jazzarium.pl: A morze? Słyszałem, że przy pisaniu muzyki na poprzednie płyty bardzo dużo czasu spędzałeś... gapiąc się na morze...

M.T.: Morze zawsze mnie inspirowało i było ważną częścią mojego życia. Woda, horyzont. Mam mały domek na południu Szwecji, prawie nad samym morzem i tam powstały chyba wszystkie kompozycje na pierwsze trzy płyty. Lubię naturę, wędrówkę, ale inspirują mnie różne rzeczy. Nawet dzisiaj, może po koncercie, jeśli publiczność będzie szalała, wrócę do hotelu, rozemocjonowany i napiszę coś pod wpływem tych polskich wibracji.

 

Jazzarium.pl: Jesteście takim demokratycznym, wspólnotowym zespołem. Dlaczego więc gracie tylko kompozycje Martina?

J.S.: To proces, może następnym razem...

M.T.: ..nie jestem, przynajmniej nie uważam się za dyktatora...

O.R.: ...odpowiem pytaniem na pytanie: Dlaczego każdy z nas musi dorzucać swoje kompozycje? Uważam, że to co robi Martin jest naprawdę piękne. Każdy utwór jest efektem naszej wspólnej pracy, każdy dodaje coś od siebie, wymieniamy opinie...

M.T.: Razem aranżujemy utwory, produkujemy nagrania.

J.S.: Ale nigdy nie mów nigdy! Dziś nie mam ochoty pisać utworów, więc nie widzę powodów by się do tego zmuszać. Ale kto wie, co przyniesie przyszłość.

O.R.: Wiesz, zespół jest trochę jak pociąg – potrzebuje lokomotywy. Ale w drugim wagonie wiezie węgiel, by ta lokomotywa mogła pracować, a przecież najważniejsze jest to co wiezie w reszcie składu... Trio to trzy osoby, które znają się, cenią, szanują i rozmawiają. Mogę powiedzieć Martinowi – „wiesz, ten kawałek jest jakiś kanciasty” i widzę jak świecą mu się oczy i po chwili mówi - „aha! Masz rację!” poprawia i jest lepiej. A efektem tego jest jeden, wspólny głos.

M.T.: Dla mnie muzyka jest jak rozmowa. Naturalną sytuacją jest dialog. Większość ludzi potrafi poradzić sobie w rozmowie z drugim człowiekiem. Ale kiedy pojawia się trzecia osoba, zawsze jedna pozostaje z boku. Bo dwóch gości zna się ze sobą lepiej niż z tym trzecim, albo mają ze sobą więcej wspólnego. Nas jest trzech. Nie rozmawiamy mową, tylko grą instrumentów. Często ja muszę przestać mówić moim fortepianem, gdy słyszę, że kontrabas Omara ma coś ważniejszego do powiedzenia, albo bębny Jurgena muszą być w danym momencie wysłuchane, są ważniejsze, albo dwóch znas musi zamilknąć. Tak robi oczywiście wiele zespołów, to nic nie zwykłego. My jesteśmy dopiero na początku tej drogi. Nie mamy szefa. To trochę jak w piłce nożnej, nie jest ważne kto jest przy piłce. Albo w siatkówce, to lepsze porównanie. Wczoraj graliśmy w siatkę. Piłka ma być w górze, jeśli upada, przegrywasz, nie ważne kto ją trzyma.

 

Jazzarium.pl: To takie pytanie jak: czy lubicie pierogi i wódkę, ale – wspomniałeś Marcina Wasileskiego. Czy znacie jakiś polskich muzyków jazzowych?

J.S.: Leszek Możdżer, kiedyś graliśmy z nim, świetny pianista.

O.R.: Jurek Lamorski! Mieszka w Hamburgu. Znakomity akordeonista, kawał chłopa. Długo się znamy. Wystąpiłem na jego dwóch płytach.

M.T.: Tomasz Stańko! Wielki! Macie w Polsce wielką tradycję jazzu i muzyki improwizowanej. Wczoraj dowiedziałem się, że w Warszawie jest 7 klubów jazzowych. W Hamburgu, który jest chyba podobnych rozmiarów jest jeden klub. Mamy NDR i jego słynny Big Band, który występuje z wieloma gwiazdami.

 

 

Jazzarium.pl: Jaka płyta ostatnio szczególnie przypadła Wam do gustu, oczywiście poza nową płytą Tingvall Trio?

J.S.: Ja ostanio kupiłem płytę Adele, interesowała mnie też z produkcyjnego punktu widzenia. Choć to nie jazz, bardzo mi się podoba, jest w pewien sposób inspirująca.

O.R.: Ja mam dwie takie płyty ostatnio. Pierwsza, brazylijskiego muzyka Joao Bosco a druga to kubański duet Chucho Valdesa z Omarą Portuondo. Uwielbiam tę płytę. W dodatku ja jestem Omar, ona Omara. Jej głos jest... Ach...

M.T.: Minęło sporo czasu, ale dla mnie taką płytą jest Bobo Stensona „War Orphans”.

 

 

Jazzarium.pl: Co dziś zagracie?

M.T.: Chyba taki nasz the best of ze wszystkich czterech płyt. Graliśmy już w Polsce, ale chyba musimy się trochę przedstawić polskiej publiczności.