O Berklee College of Music, współpracy z Terencem Blanchardem i projekcie Accord À Corps - rozmowa z Samem Newsomem

Autor: 
Maciej Krawiec
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Potężny saksofonista, wybitny improwizator - Sam Newsome.

Grasz na saksofonie altowym od dziecka. Dlaczego wybrałeś właśnie ten instrument?

Uważałem, że saksofon ma fajnie brzmienie, a ci, co na nim grają, fajnie wyglądają. Po prostu wydawało mi się, że fajnie byłoby grać na tym instrumencie. Więc spróbowałem i tak już zostało.

Czy już wtedy wiedziałeś, że zostaniesz muzykiem?

Kiedy po raz pierwszy zagrałem improwizowaną solówkę na jazzowym koncercie w gimnazjum, było to bardzo surrealistyczne doświadczenie. Potem przez dwa dni miałem odlot. Ale, aby odpowiedzieć na Twoje pytanie: Nie, wtedy nie wiedziałem na pewno, że zostanę muzykiem, ale zdawałem sobie sprawę, że doświadczyłem zupełnie nowego sposobu przeżywania muzyki, który odtąd będzie odgrywał ogromną rolę w moim życiu.

Jak wspominasz lata studiów na Berklee College of Music? Co uważasz za najważniejsze z tego, czego się tam nauczyłeś?

W Berklee ogromnie się rozwinąłem jako muzyk i jako człowiek. To brzmi trochę jak frazes, ale czuję, że przyszedłem tam jako chłopiec, a wyszedłem stamtąd jako mężczyzna. To był dobry podkład dla tego, z czym miałem się zderzyć w Nowym Jorku. Przekonałem się, że ważne jest nie tylko to, żeby nauczyć się grać, ale że równie ważny jest aspekt polityczny i społeczny tego, co robimy. To mi szeroko otworzyło oczy. Nie wspominając o mnóstwie wspaniałych muzyków i nauczycieli, z którymi miałem codzienny kontakt. Czasami bywało to onieśmielające, ale przeważnie bardzo inspirujące.

W jakich okolicznościach zdecydowałeś się skupić na saksofonie sopranowym?

To długa historia, ale głównie chodziło o to, że jako artysta znalazłem się na rozstajach i czułem, że muszę zdecydować czy podążać dalej ścieżką muzyka, czy artysty. Sopran dał mi szansę robić to drugie.

Współpracowałeś z bardzo wieloma muzykami. Gdybyś miał wskazać najważniejsze z tych doświadczeń, które byś wybrał?

Powiedziałbym, że współpraca z Terencem Blanchardem. Nie tylko nauczyłem się, jak ważne jest, aby mówić własnym głosem, ale że równie ważne jest powiązanie tego głosu z właściwym wizerunkiem i strategią marketingową. On równie uważnie dbał o swój publiczny wizerunek i o to, z kim przestawał, jak o swoją muzykę. I to się opłaciło.

Jak się teraz żyje muzykowi jazzowemu w Nowym Jorku? Jak się tam teraz ma jazz?

Pod względem muzycznym jest niesamowicie; finansowo, jest bardzo trudno. Ale nie wyobrażam sobie życia gdziekolwiek indziej. Nie sądzę, aby kiedykolwiek od czasów rozkwitu jazzu, w jednym miejscu i czasie było tu tylu niesamowitych muzyków.

Niedawno brałeś udział w projekcie „Accord À Corps” we Francji, który łączył jazz grany na żywo z występami tanecznymi. Czy często bierzesz udział w takich interdyscyplinarnych przedsięwzięciach?

Zrobiłem coś podobnego z choreografką Caren Eule jakiś czas temu, kiedy ukazał się mój album "Blue Soliloquy". Stworzyliśmy kompozycję pod tytułem "Sound Dance", na czworo tancerzy i saksofon sopranowy. Uwielbiam projekty interdyscyplinarne. Daje mi to wgląd w proces twórczy artystów innych dyscyplin. I odwrotnie, mogę spojrzeć na to, co robię, z innej perspektywy.

Prowadzisz blog. Czy uważasz to za ważny sposób komunikowania się ze swymi słuchaczami?

Oczywiście. Blogowanie to tylko jedno z mediów społecznościowych, z których my, muzycy, musimy korzystać, aby kontaktować się z innymi muzykami, przyszłymi współpracownikami, a także z fanami. A swój blog uruchomiłem z chęci pobudzenia saksofonistów sopranowych z całego świata. I jestem dumny, że całkiem nieźle mi się to udało.