Nie dążę do muzyki idealnej – wywiad z Kubą Więckiem

Autor: 
Maciej Krawiec
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Upłynęło już kilka miesięcy od tego, jak wydana została debiutancka płyta Twojego tria pt. „Another Raindrop”. Gdy patrzysz na ten czas od marcowej premiery, jak go postrzegasz?

Okres bezpośrednio po premierze płyty był bardzo intensywny i pracowity. Zagraliśmy trasę promującą album, po której również odbywały się jeszcze pojedyncze koncerty tria. Z kolei czas wakacji, już nieco spokojniejszy, przyniósł przede wszystkim nowe refleksje i rozważania co do kolejnych planów. Teraz wróciliśmy już do regularnego koncertowania, ale poszerzamy repertuar z „Another Raindrop” o nowe utwory i brzmienia.

Możesz zdradzić, czego dotyczą te nowinki w pracy tria?

Na płycie zagraliśmy akustycznie, zaś na koncertach Michał Barański sięga po elektryczną gitarę basową podłączoną do rozmaitych efektów. Poza tym, łączy nas zainteresowanie rytmiką hinduską, co obecnie eksplorujemy na jednej z moich nowych kompozycji. Łukasz Żyta poszerza również paletę swoich brzmień o instrumenty melodyczne. Ja również mam parę nowych instrumentów, które zamierzam niedługo opanować. Nowinki dotyczą więc brzmienia, ale i nowych form, z którymi cały czas eksperymentujemy. Poznaję też moich partnerów muzycznych coraz lepiej, co pozwala mi na pisanie muzyki jeszcze bardziej odpowiadającej ich osobowościom.

Mówisz o muzykach, z którymi nagrałeś „Another Raindrop”. Dlaczego właśnie Barański i Żyta grają w Twoim triu?

Powód jest bardzo prosty: gdy mieszkałem w Kopenhadze, trudno było nie zauważyć, jak bardzo obecny jest tam duch amerykańskiego jazzu. W Danii swego czasu mieszkało bardzo wiele amerykańskich gwiazd, więc kopenhaska młodzież uznaje jazz za niemal własną muzykę. Dzięki temu tamtejsi jazzmani grają znakomicie, mają bardzo dobry time i przyzwyczaiłem się do muzykowania z sekcjami tak właśnie grającymi. Michał i Łukasz dysponują wszystkimi tymi cechami, mają bezcenne doświadczenie jeśli chodzi o współpracę ze sobą jako sekcja rytmiczna, powodują, że moja muzyka brzmi lepiej niż to sobie byłem w stanie wyobrazić, a dodatkowo świetnie mi się z nimi współpracuje również na tle koleżeńskim.

Podoba mi się to, co umożliwiasz im na płycie. Rytm nie jest nadany raz, ale podlega jakby spontanicznemu formowaniu; czasem wydaje się, jakby wznosił się, opadał, falował...

Interesuje mnie nieregularny puls, granie w różnych prędkościach, czucie rytmu w rubacie... Kiedyś bardzo zafascynował mnie Jason Moran, który opowiedział mi o time'ie jego byłego nauczyciela – Andrew Hilla, który w swojej grze dużo eksperymentował właśnie na tej płaszczyźnie. Intensywnie ćwiczymy z Michałem i Łukaszem, dzięki czemu możemy pozwolić sobie na to formowanie, o którym mówisz. Muzykę na album pisałem zresztą z myślą o nich właśnie, ich talentach i predyspozycjach.

Przywilej prowadzenia working bandu.

Po wszystkich eksperymentach, które prowadziłem przez ostatnie lata, widzę wielki sens takiego trybu pracy.

W moim poczuciu Wasz album odznacza się energią, żywotnością oraz radością grania, które nie zawsze jest doskonałe – mam na myśli jakieś ześlizgnięcie z linii melodycznej czy dość surowe brzmienie zespołu – ale dzięki temu efekty wydają się szczere, prawdziwe i pełnokrwiste.

W tym kontekście również muszę odwołać się do czasu, gdy żyłem w Kopenhadze. Tam poznałem bardzo wielu muzyków, którzy może technicznie nie byli wybitni, ale mieli brzmienie, wyczucie czasu i byli w stanie wnieść do muzyki bardzo wiele emocji. Brak doskonałości technicznej w niczym nie przeszkadzał. Nie dążę do muzyki idealnej, a do świeżo brzmiącej i takiej, która będzie mnie samego zaskakiwała. Poza tym, nie oszukujmy się, drobne usterki wykonawcze na „Another Raindrop” zostaną dostrzeżone przez niewielki procent słuchaczy (śmiech).

Jesteś zadowolony z tego, co udało Ci się osiągnąć na „Another Raindrop”?

Przyznam, że już od jakiegoś czasu nie przypominałem sobie tej płyty – wolę myśleć o tym, co przede mną. Natomiast przesłuchałem ją wielokrotnie i tak, jestem z niej zadowolony. Nie uważam, bym w okresie jej nagrywania mógł coś zrobić lepiej. Płyta była pewnym etapem mojego życia i dałem z siebie wszystko, co mogłem. Teraz nagrałbym niekoniecznie coś lepszego, ale na pewno innego. Debiut fonograficzny to ogromne doświadczenie w życiu każdego artysty.

Nietrudno zauważyć, że utwory na płycie są krótkie, lapidarne. Skąd taka ich forma?

Stąd, że większość moich ulubionych płyt to zbiory krótkich utworów. Ostatnimi czasy interesuje mnie muzyka skondensowana, to ona wydaje mi się bardziej trafiać do współczesnego słuchacza, szczególnie w wersji płytowej gdzie wydaje mi się, że powinniśmy szukać innego rodzaju ekspresji niż kiedy gramy na żywo przed publicznością. Poza tym każda kompozycja to wyraz innej koncepcji. Kiedy piszę utwory, myślę o ich strukturze, energii czy podziale obowiązków między muzykami, a dopiero potem o melodiach, akordach etc. Chciałem zaprezentować na albumie różnorodność moich pomysłów i z tego powodu postanowiłem na nim zawrzeć kilkanaście krótkich utworów zamiast kilku długich. Inna sprawa, że na koncertach bywają one znacznie bardziej rozbudowane.

W liner notes Twojego albumu czytam, iż równouprawnienie, które cechuje Twój zespół, to „absolutna nowość w tradycyjnym układzie jazzowego tria”. Kontrowersyjny sąd, nie uważasz?

Być może, ale autorowi najpewniej chodziło o to, że formy, które gramy, wybiegają poza te kojarzone stricte z jazzem. Na przykład pierwszy na płycie „Szkodnik” przywodzi mi na myśl brzmienie zespołu Massive Attack. Jak zresztą mówiłem wcześniej – nowoczesny jazz nie inspiruje mnie już tak bardzo, jak choćby rock alternatywny, elektronika czy hip-hop. Mam wrażenie, że wielu muzyków jazzowych w Polsce zna bardzo mało muzyki spoza własnego gatunku i nie śledzi nowatorskich koncepcji, których na świecie powstaje mnóstwo.

Czyli tę „nowatorskość” Waszego tria widziałbyś raczej w kontekście lokalnego środowiska jazzowego…

Raczej tak, choć trudno mi to jednoznacznie stwierdzić. Faktem jest, że konwencjonalne formy jazzu już mnie nie interesują. Dawno nie zachwyciłem się żadną nową płytą jazzową, żadną solówką; no chyba, że coś jest bardzo emocjonalne. Z kolei to, co dzieje się aktualnie w muzyce elektronicznej, wymaga bardzo wiele wyobraźni i ja staram się te formy oraz rytmy przełożyć na grunt akustycznego jazzu. Wydaje mi się, że zostało nam jeszcze trochę do eksploracji w tym rejonie, szczególnie w konfiguracji instrumentalnej mojego zespołu.

Mówiłeś mi kiedyś o ważnych i inspirujących rozmowach, jakie odbywasz z Kamilem Piotrowiczem. Mógłbyś przybliżyć ten wpływ, jaki Kamil na Tobie wywarł?

Kamil bardzo wiele rozmyśla o muzyce i podczas naszych rozmów otworzył mnie na takie zagadnienia, jak „kolor” czy „orkiestracja”. O tym w jazzie często się zapomina, muzycy wpadają w pułapkę orkiestrowania wszystkiego cały czas dokładnie tak samo, z przewidywalnym podziałem na solistę i grupę, budowaniem solówek w ten sam sposób i chaotycznej ekspresji. Kamil zwrócił mi uwagę, że można w zespole i kompozycjach ustawiać akcenty inaczej i dało mi to wiele do myślenia. Nie tylko rozmowy z nim są inspirujące, ale również granie w jego sekstecie daje mi bardzo wiele. Kompozycje Kamila są świetne, bardzo osobiste.

Odbyłeś też wiele spotkań ze sławami świata jazzu: Lee Konitzem, Stevem Lehmanem, Davidem Binneyem, Chrisem Speedem... Czy te zetknięcia były ważne?

Z całą pewnością! Rozmawialiśmy o komponowaniu – na moje myślenie o nim bardzo wpłynął Steve Lehman, którego interesuje przewidywanie niekonwencjonalnej przestrzeni dla improwizacji. Chce, żeby improwizacje były elementem konstrukcji i nie przebiegały w sposób oczywisty. Załóżmy, że mamy temat i chcemy nagle wypuścić muzyków na solo. Pomyślmy o drodze nietypowej, o możliwościach, a potem wybierzmy najlepszą opcję. Lehman wyprowadza muzyków z ich pola komfortu; nie chce, by używali zwyczajowego sposobu wyrażania siebie. Jego zdaniem nakładanie na siebie ograniczeń stymuluje rozwój, z czym się zgadzam. Zapadło mi w pamięć również spotkanie z Chrisem Speedem. Zobaczyłem wtedy, że grając niesamowitą, oryginalną muzykę można być zwykłym gościem, który ćwiczy utwory Lestera Younga. Powiedział mi, że najważniejszy jest time i granie melodii, a dopiero po opanowaniu tego można eksperymentować. Gdy się słyszy takie... proste słowa od muzyka pokroju Speeda, wywierają one duże wrażenie! Ze Speedem grywa Jim Black, który – podobnie jak Lehman – zachęcał mnie, by używać ograniczeń w improwizowaniu; nie demonstrować od razu wszystkich naszych umiejętności, ale dawkować je, na przykład najpierw grając wyłącznie w dolnym rejestrze, później tylko staccato... Opowiedział mi też o swojej współpracy ze Stevem Colemanem, jak również o swoim zainteresowaniu muzyką bałkańską, co bardzo mnie zmotywowało do ćwiczenia rytmu. Nie mogę też nie wspomnieć o saksofoniście z Holandii, Benie van Gelderze, nieco ode mnie starszym. Kilka lat temu trafiłem na jego grę na YouTubie i od razu nawiązałem z nim kontakt. Zapytałem: „Ben, co ćwiczyłeś, gdy byłeś w moim wieku”? I następnie przez 2-3 lata ćwiczyłem to, co mi podał (śmiech). Gdy się potem spotkaliśmy w Nowym Jorku, było to dla mnie niesamowite doświadczenie.

A z dawnych mistrzów którzy są Ci najbliżsi?

Bardzo lubie całe trio Nata Kinga Cole’a z Lesterem Youngiem oraz Buddym Richem. Kompozycyjnie interesuje mnie to, czego dokonał Jimmy Giuffre na płytach nagranych z Paulem Bleyem i Stevem Swallowem. Myślę, że duży wpływ wywarli też na mnie Johnny Hodges, Lee Konitz oraz Steve Lacy.

Najbliższe plany?

Tych nie brakuje. Głównym przedsięwzięciem pozostaje oczywiście trio, ale myślę także o komponowaniu na większe składy, w czym miałem okazję się wprawiać w Kopenhadze. Właśnie nabyłem nowe syntezatory, na których już zacząłem szukać sposobów na wyrażenie tego, co mam w głowie.

Kiedy możemy spodziewać się nowej płyty tria?

Nie wcześniej niż jesień 2018.