Najważniejszy jest talent - rozmowa z Sonnym Rollinsem

Autor: 
Grzegorz Chojnowski

Jak się pan czuje jako największy żyjący solista jazzowy? Tak się o panu pisze.

Cóż, nie wierzę w to.

Bywają inne określenia, na przykład „niedościgniony lew jazzu”. Lew, czyli król...

Chyba można tak powiedzieć, zresztą nie tylko o mnie. Jestem w show-biznesie od wielu lat, ciągle gram, nie zamierzam przestać. Skoro pojawiają się podobne adoracje, to je przyjmuję. Ale nie osiągnąłem jeszcze perfekcji, codziennie ćwiczę, komponuję, za największego absolutnie się nie uważam, nawet o tym nie myślę.

Dorastał pan w nowojorskim Harlemie lat 30. i 40. ubiegłego wieku. Trudno sobie wyobrazić lepsze miejsce dla przyszłego muzyka.

To wspaniałe czasy, cudowni ludzie, znakomici artyści, przyjaciele, wszędzie brzmiała muzyka. Urodziłem się w 1930 roku, więc na chodzenie do klubów takich jak Cotton Club byłem za młody. Muzykę, która mnie otaczała pamiętam jednak doskonale, muzykę i kulturę tamtego Harlemu.

Na początku brał pan lekcje gry na fortepianie. Nie trwało to długo, nie polubił pan instrumentu?

Lubiłem fortepian, nie lubiłem lekcji gry na nim. Na szczęście moja matka pozwoliła mi wybrać, na czym chcę grać. Byłem pupilkiem rodziny, więc nie zmuszano mnie do niczego.

Zatem założenie przez pana później, z Wave’em i Baileyem, legendarnego tria bez fortepianu nie ma korzeni w dzieciństwie?

Zespół bez fortepianu powstał dlatego, że harmonicznie chciałem większej wolności. Fortepian jest instrumentem bardzo dominującym, mocno wpływa na brzmienie pozostałych. Ja potrzebowałem w muzyce niezależności, pragnąłem czegoś nowego – odkryć, wynalazków – zamiast powtarzania schematów. Stąd rezygnacja z fortepianu.

Pańskie rodzeństwo, siostra i brat, uczyli się klasyki, grali na skrzypcach, pana ciągnęło do saksofonu. Czy był taki moment, w którym poczuł pan, że to musi być właśnie saksofon?

Odkąd pamiętam byłem wielkim fanem Louisa Jordana, miał wtedy świetny rhythm and bluesowy zespół. Uwielbiałem go. Chodziłem do szkoły tuż obok miejsca, w którym co wieczór występował. Najpierw zobaczyłem zdjęcie i plakat, potem poznałem muzykę. Zacząłem prosić mamę o saksofon i w końcu udało się jej zdobyć używany instrument od jednego z moich wujków. Louis Jordan był moim idolem do chwili, gdy usłyszałem Colemana Hawkinsa w 1939 roku. Wtedy marzeniem stał się saksofon tenorowy. Ciągle lubię słuchać Jordana, ale intelektualne podejście Hawkinsa do jazzu bardziej mi odpowiada. Swój pierwszy tenor dostałem około 1943 roku od matki, która po prostu kupiła go w sklepie. Nowy saksofon tenorowy – to było coś!

W latach 50. Stany Zjednoczone ogarnęła antykomunistyczna gorączka komisji McCarthy’ego, trwała ostra segregacja rasowa, pojawiły się zwiastuny rewolucji. Ta sytuacja wpłynęła na pańskie poglądy, no i na muzykę...

Wychowałem się w rodzinie aktywistów. O sprawiedliwość i równość walczyła moja babka. Od dziecka znałem to środowisko. Często grałem „The House I Live In”, swojego rodzaju obywatelski manifest, śpiewany przez Franka Sinatrę i Paula Robesona. Później napisałem „Airegin”, aby uświadomić ludziom, że nie powinni się wstydzić swojego koloru skóry, by opowiedzieć trochę o Afryce, skąd Afroamerykanie pochodzą. „Airegin”, którą nagrałem z Milesem Davisem, czytana wspak to „Nigeria”. Grywałem temat z „Lift Every Voice and Sing”, nazywanego też narodowym hymnem czarnych. W 1957 roku skomponowałem „The Freedom Suite”. W ten sposób stałem się, również poprzez muzykę, częścią ruchu na rzecz społecznej równości czarnych i białych.

Lubi pan, gdy mówi się, że jest pan artystą, który w muzyce stosuje technikę strumienia świadomości. Na czym ona polega?

Kiedy dostałem od matki pierwszy saksofon, poszedłem do swojego pokoju i zacząłem grać. Nie wiedziałem, co gram, nigdy wcześniej nie odbyłem nawet jednej lekcji. Grałem wtedy bardzo długo i czułem się szczęśliwy. Właściwie niczego innego nie robię do dziś. Oczywiście, nauczyłem się wiele od tamtego czasu, trochę teorii, mam dużo praktyki dzięki spotkaniom z różnymi muzykami, ale gdy myślę o sobie jako muzyku, myślę o strumieniu świadomości. Mówiąc krótko: po prostu gram, otwieram umysł i wszystko, co tam dociera, znajduje ujście w dźwiękach saksofonu. Taki jestem naprawdę, nie ustalam niczego z góry, gram. Dlatego nigdy też nie wykonuję jakiegoś utworu identycznie, zawsze gram inaczej. Taki powinien być, moim zdaniem, prawdziwy jazz. Tak postępowali najwięksi, jak Louis Armstrong. Improwizacja liczy się dla mnie najbardziej. Dwukrotnie wycofywał się pan ze świata muzyki i to w latach popularności i powodzenia.

Spędził pan jakiś czas w klasztorze. To niełatwe decyzje. Co panem kierowało?

Za każdym razem chciałem się sprawdzić, miałem poczucie niespełnienia. Mówiłem sobie wtedy: nie tędy droga. Szukałem czegoś nowego, brzmienia, pomysłów. Dlatego wspinałem się na Williamsburg Bridge w Nowym Jorku, gdzie mogłem godzinami ćwiczyć. Nikt mi nie przeszkadzał, nikomu ja nie przeszkadzałem. Potrzebowałem tego. Jakąś dekadę później wyjechałem do Indii, zainteresowałem się jogą. Wschodnia dyscyplina bardzo pasuje do mojego podejścia do prób. Kiedy w marcu 2011 roku odbierał pan z rąk Baracka Obamy National Merit of Arts, powiedział pan, że robi to w imieniu bogów muzyki jazzowej. Kogo umieszcza pan w tym panteonie: Colemana Hawkinsa, Theoloniusa Monka, Milesa Davisa...? ...Arta Tatuma, Johna Coltrane’a, Charliego Parkera, Buda Powella, Arta Blakeya, Maksa Roacha, Clifforda Browna, Fatsa Navarro, Dizzy’ego Gillespiego – to kilku z tych bogów, których miałem na myśli, mówiąc tamte słowa.

Dla wielu młodych pan jest bogiem...

(śmiech) Nie wiem, czy mam ochotę być bogiem, ale staram się robić wszystko, co potrafię, by zasłużyć na podobną opinię. Sporo pracy ciągle przede mną.

Doradza pan młodym muzykom, młodym ludziom?

Nie uczę, nie jestem mentorem, lecz rozmawiam, udzielam wywiadów, z których też można coś dla siebie wydobyć. Nie ukrywam swojego doświadczenia, swojej wiedzy.

Rada numer jeden?

Muzyka to znaczący element dorastania, dobrze jest wybrać sobie jakiś instrument i uczynić z muzyki część własnego życia. Aby zostać zawodowym muzykiem, sama gra, rozwijanie technicznej biegłości nie wystarczą. Ja uważam, że najważniejszy jest talent. Kiedy się go ma, trzeba też zdać sobie sprawę z własnej wyjątkowości i żyć życiem muzyka. To ogromny zaszczyt, więc nie wolno zapomnieć o zasadach, o przyjaźni, uprzejmości, miłości, szacunku dla rodziców, otwartości na ludzi. Wierzę, że jeśli ktoś został obdarzony takim darem jak talent, to ma też obowiązek dzielić się nim ze światem.

Bogowie muzyki miewają również zły wpływ na młodych ludzi, którzy chcą swych idoli naśladować we wszystkim. Panu zdarzyła się taka sytuacja z Charliem Parkerem. On brał narkotyki, więc pan też po nie sięgnął...

Artyści, nie tylko muzycy, zajmują się sprawami duchowymi, często pragną się odizolować od świata. Piją dużo, palą, uzależniają się od narkotyków, myśląc, że dzięki temu znajdą się bliżej źródła swojego talentu. To normalna sytuacja wśród ludzi związanych ze sztuką. Trzeba jednak uważać, słuchać rodziny lub przyjaciół, kiedy mówią: dość. Zwykle muzyka lub inne artystyczne zajęcie pomaga powrócić do rzeczywistości, do zdrowego trybu życia. Ludzie są słabi, narażeni na pokusy, namiętności, ale to, co potrafi nas wyzwalać, tkwi w naszym talencie. Ze mną tak właśnie było. To muzyka, moja praca zawsze mnie ratowała. Jestem artystą, muzykiem, nie mogę być alkoholikiem czy narkomanem.

Gdyby miał pan polecić komuś najbardziej reprezentatywny dla siebie album albo utwór, który by pan wybrał?

To trudne pytanie, bo do każdej swojej płyty czuję rodzaj rezerwy, nie jestem pewien, czy jest wystarczająco dobra. Gdybym musiał coś wybrać, wskazałbym na album „Saxophone Colossus”. A utwór, który bardzo lubię? „Sonnymoon for Two”, nagrany z Wilburem Wave’em i Elvinem Jonesem na „A Night at the Village Vanguard”. Żadna doskonałość, ale wyraża szczęśliwe chwile w moim życiu. Nie przepadam za takimi wyborami, ponieważ nieustannie myślę, że to lub tamto mogłem zrobić lepiej.

W Polsce wystąpił pan dotychczas dwukrotnie: w 1980 roku na festiwalu Jazz Jamboree, z kwartetem, i w 2004 roku z kwintetem, oba koncerty odbyły się w Warszawie. Pamięta pan cokolwiek?

Jedno: po każdym z tych koncertów miałem uczucie niedosytu, myśl, że mogło być lepiej, że ja mogłem być lepszy. Czy zna pan któregoś z polskich muzyków jazzowych? Pański przyjaciel, Don Cherry, grał wtedy, w 1980 roku, z zespołem Janusza Muniaka. Chyba nie. Na pewno nikogo z tamtych lat. Poznałem kilku Polaków, którzy przyjechali do Stanów, na przykład Michała Urbaniaka.

Jak sam pan o sobie mówi, jest pan perfekcjonistą w muzyce i w życiu. Czego zatem potrzeba do zagrania doskonałego koncertu?

Doskonałego koncertu nigdy nie zagram, ale będę się zbliżał do ideału. Podobnie z życiem, chyba nie można osiągnąć pełni, doskonałości. Nie mierzę w perfekcję, nie jestem tak niemądry, chcę tylko z występu na występ być coraz lepszy. O to walczę codziennie, zabierając się za ćwiczenia, próbując bez końca.

Co zagra pan we Wrocławiu?

Ostatnio w Nashville był „B&K”, czyli nowość, był też standard country „Tennessee Waltz”... „Tennessee Waltz” zagrałem dlatego, że to było Nashville... We Wrocławiu chcę zaprezentować coś nowego. „B&K” skomponowałem kilka tygodni temu. Mam też zupełnie nowy materiał, którego jeszcze publiczność nie zna, jeszcze go nie wykonywałem. Może się zdecyduję na premierę w Polsce.

Na koniec, przed bisami, pojawi się oczywiście „Don’t Stop the Carnival”?

Bardzo możliwe. Jest kilka numerów, które możemy zaproponować na finał. Nigdy nie wiem, co zrobię, który utwór zagram. Wszystko zależy od chwili. Staram się podążać za duchem konkretnego wieczoru, za emocjami, tym, co czuję. Zresztą, nawet gdybym jeździł z przygotowanym stałym zestawem, każdy tytuł zawsze brzmiałby inaczej. Cieszę się z tej trzeciej szansy występu w Polsce, to przemiły kraj, kochacie tam muzykę. Muzyka potrafi łączyć świat i ludzi z różnych jego części. Mam nadzieję, że tak będzie we Wrocławiu.

Czekamy, panie Rollins.