Mandela był uczniem mojej matki - wywiad z Hugh Masekelą, który dziś kończy 78 lat

Autor: 
mat. organizatora
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Hugh Masekela był nie tak bardzo dawno gościem  festiwalu Skrzyżowanie Kultur. Udzielił na tę okazję wywiadu, z któego mogliśmy się doweidzieć trochę na temat szczegółów warszawskiego koncertu, ale przede wszystkim na temat trąbki, którą dostał od Luisa Armstronga, przyjaźni z Dukem Ellingtonem, Milesem Davisem, Ellą Fitzgerald, Niną Simon czy Paulem Simonem, a także o tym, że największym problemem w RPA nadal jest apartheid. Przypominamy ten wywiad bo dziś urodziny pana Masakeli

Został pan trębaczem dzięki Kirkowi Douglasowi, który grał rolę Bixa Beiderbecka w filmie „Young Man with a Horn”?

Kiedy zobaczyłem ten film, zainteresowałem się bliżej trąbką. Już wcześniej uczyłem się grać na pianinie, które kupili mi rodzice. W moim miasteczku Witbank muzyka była wszędzie. Rodzice byli nauczycielami, mieli mnóstwo płyt, cała moja rodzina grała i śpiewała. Pierwszą trąbkę dał mi nauczyciel, pastor Trevor Huddleston. Moi koledzy dostali od niego inne instrumenty i tak powstał Huddleston Jazz Band.  Graliśmy amerykańskie tematy, były nam bliskie, bo znaliśmy je z płyt. Ojciec Huddleston polecił mnie dobremu trębaczowi, u którego pobierałem nauki.

 

Kto był wtedy dla pana wzorem jazzmana?

Louis Armstrong, uwielbiałem go, grałem na jego trąbce, którą przysłał naszemu zespołowi razem z innymi instrumentami. Nie mógł wystąpić w RPA, ale jego muzyka była tu obecna dzięki jego trąbce.

Na przełomie lat 50. I 60. nagrał pan pierwszy jazzowy album w RPA, jak do tego doszło?

Założyłem kwartet Jazz Epistles z Kippie Moeketsim, Abdullahem Ibrahimem i Jonasem Gwangwą. Wtedy nie było małych zespołów jazzowych, nie było też nagrań, więc nasz album jest uznawany za pierwszy.

Od razu zaangażował się pan politycznie?

Nasza muzyka zawsze odnosiła się do polityki, nie było innych możliwości. Życie afrykańskiej społeczności toczyło się pomiędzy marszami, demonstracjami, protestami, strajkami, bojkotami. Od 1653 r. prowadziliśmy nieustające powstanie przeciwko narzuconej nam władzy kolonialnej. Będąc w opresji staraliśmy się z niej wyzwolić, walczyliśmy z systemem, który gnębił nas w coraz bardziej wymyślny sposób.

Był pan kiedyś aresztowany?

Wielokrotnie, trudno było uniknąć aresztowania, policja przerywała moje koncerty, wchodzili na scenę, odpychali mnie od mikrofonu albo wyłączali nagłośnienie.

 

Dlatego zdecydował się pan na emigrację?

Uznałem, że w RPA nic więcej nie mogę osiągnąć, moja sztuka ucierpi, a ja przestanę się rozwijać. Wyjechałem do Londynu, a potem do Nowego Jorku, gdzie mogłem studiować w Manhattan School of Music. Pomogła mi Miriam Makeba, która wyjechała do Ameryki rok wcześniej. Tam spotkała Hary’ego Belafonte, z którym występowała, oboje zapraszali mnie na wspólne trasy koncertowe. W Ameryce poznałem tych wszystkich wielkich jazzmanów, których płyt słuchałem w RPA i których uwielbiałem. W 1968 i 1969 r. występowałem na festiwalu w Newport, gdzie grali Dizzy Gillespie, Duke Ellington i Miles Davis. Zaprzyjaźniliśmy się. Zagrałem też na Monterey Pop Festival, gdzie spotkałem gwiazdy rocka. Na trasach koncertowych, na festiwalach poznałem Ellę Fitzgerald, Sarę Vaughan, Carmen McRae, Ninę Simone, Dionne Warwick, Cannonballa Adderleya, Theloniousa Monka. Tworzyliśmy wielką rodzinę, żartowaliśmy, dzieliliśmy się wspomnieniami i rodzinnymi problemami, opowiadaliśmy o swoich planach.

Czy amerykańscy jazzmani interesowali się muzyką afrykańską, rozmawiał pan z nimi o tym?

Dobrzy muzycy nie rozmawiają o tym, po prostu razem grają. To jest najlepsza lekcja. Amerykańskich jazzmanów zawsze fascynowała muzyka z Afryki, czułem, że mnie szanują, zapraszali mnie na nagrania i koncerty.

Jak powstał pana wielki przebój „Grazing in the Grass”?

To nie była moja kompozycja, melodię napisał Philemon Hou, mój przyjaciel, wokalista i aktor. Dostałem od niego taśmę z nagraniem i zaaranżowałem po swojemu. Kiedy nagrywałem album „The Promise of a Future” dla wytwórni Uni Records, okazało się, że brakuje im jednego nagrania, żeby dopełnić płytę. Przypomniałem sobie wtedy o „Grazing in the Grass”. Ten utwór miał prostą budowę i łatwo wpadał w ucho. Nagraliśmy go w pół godziny. Ludzie go pokochali, wszędzie go było słychać. Wracał na listę przebojów cztery razy w różnych wokalnych nagraniach, był też wykorzystywany w filmach.

Kiedy pierwszy raz spotkał pan Paula Simona?

To było w 1965 r. Mieliśmy tego samego producenta Toma Wilsona, był bardzo zdolny, pracował z Bobem Dylanem i Frankiem Zappą. Kiedyś po moim koncercie w klubie Village Vanguard Wilson podszedł do mnie i powiedział, że powinniśmy nagrać album „na żywo”. Zaprosił mnie do biura, żeby podpisać kontrakt z MGM Records. Przyszedł tam wtedy Paul Simon, który chciał zainteresować MGM swoją piosenką. Słyszałem, jak śpiewał: „Are you goin' to Scarborough Fair, Parsley, sage, rosemary, and thyme...” To była ładna piosenka. Poznałem wtedy Paula, a ponownie spotkaliśmy się na Monterey Pop Festival.

Dlaczego nie zaprosił pana na nagranie albumu „Graceland”?

Bardzo chciał, ale nagrywał w Johannesburgu, a ja nie mogłem wjechać do RPA, choć mieszkałem blisko, w sąsiedniej Botswanie, na wygnaniu.

 

Jak powstał utwór „Bring Him Back Home” dedykowany Nelsonowi Mandeli, który stał się w RPA anty-apartheidowym hymnem?

Sam Mandela napisał do niego słowa. W 1985 r. przysłał mi z więzienia list z życzeniami urodzinowymi. Interesował się tym, co robię. Przez swoją żonę Winnie, która pracowała z moją matką w Johanesburgu i przyjaźniła się z moimi rodzicami, wiedział o mnie wszystko: gdzie mieszkam, kiedy założyłem studio, co w nim nagrywam, gdzie występuję. Winnie odwiedzała go w więzieniu i opowiadała mu o tym, co dzieje się z jego przyjaciółmi. Wiem, ze wypytywał o mnie. Z tego listu wynikało, że wie o mnie wszystko, życzył mi szczęścia, wspierał mnie. To mną wstrząsnęło. Pisał do mnie człowiek, który od dwudziestu lat siedział w więzieniu. Usiadłem z tym listem do fortepianu i zacząłem śpiewać. Usłyszała to moja żona i powiedziała: „Nie znam tego, kiedy to napisałeś?”. Odpowiedziałem jej: „To nie ja, te słowa napisał do mnie Mandela“.

Spotykał się pan z Mandelą przed uwięzieniem i później, kiedy został uwolniony?

Mandela bywał w domu moich rodziców, był uczniem mojej matki, a później z nią pracował. Pamiętam go dobrze z wieców, na których przemawiał. Kiedy wyszedł z więzienia, moja siostra została szefem zespołu, który przygotowywał jego wybory parlamentarne i prezydenckie. Spotykałem się z nim regularnie. Był zwykłym, prostodusznym człowiekiem, miał poczucie humoru, zawsze opowiadał ciekawe historie, rozbawiał przyjaciół.

Po uwolnieniu Mandeli zdecydował się pan powrócić do RPA, co pan wtedy czuł?

Byłem szczęśliwy, nie spodziewałem się, że kiedykolwiek będę mógł wrócić do ojczystego kraju. Wiele się zmieniło. Populacja zwiększyła się czterokrotnie, dużo zbudowano, ale świadomość ludzi pozostała skażona apartheidem. To dotykało wszystkich sfer życia. I nadal pozostaje największym problemem mojego kraju. Kartka do głosowania nie zmieni mentalności ludzi. Rasista pozostanie rasistą. Ekonomia kraju się nie zmieniła, jest taka sama. Ta sama grupa posiadała wszystko w czasie kolonializmu, w czasach apartheidu i teraz. Nikt nie zapłacił dotąd Afrykanom za niewolnictwo i kolonializm.

Pana pieśni pozostały aktualne?

Wiele z nich tak, nie zestarzały się. Mam w repertuarze różne utwory, również o miłości. „Grazing in the Grass” nagrałem 46 lat temu. „Stimela (Coal Train)” ma czterdzieści lat i nadal go śpiewam. Pochodzę z górniczego miasta, widok przyjeżdżających do pracy górników towarzyszył mi przez całe dzieciństwo i młodość. Rok temu wykonałem go w Istambule z okazji Międzynarodowego Dnia Jazzu. W zespole byli: Herbie Hancock, Marcus Miller, Lee Ritenour i Terri Lyne Carrington. Okazało się, że wszyscy znają ten utwór, ale zagrali go pierwszy raz. Większość mojego repertuaru pochodzi z lat 60. i 70. i nadal się podoba. Zagramy te utwory w Warszawie. Mam doskonałych muzyków, z którymi występuję od wielu lat, obiecuję ciekawe show.