Maciej Sikała – „jazz ma dziś zbyt wiele imion”

Autor: 
Marta Jundziłł

Od kilku lat klub Żak w ramach festiwalu Jazz Jantar wspiera lokalnych muzyków, pomagając im zarejestrować materiał live podczas festiwalu. W tym roku beneficjentem tej inicjatywy jest saksofonista Maciej Sikała. Powołał on wyjątkowy septet, którego zarówno koncert, jak i niedawno wydana płyta wgniata słuchacza w fotel i udowadnia jaka siła nadal brzmi w jazzie środkowego nurtu. Rozmowa z Maciejem Sikałą.

Który z koncertów na Jazz Jantarze wywarł na Panu największe wrażenie?

Niestety, z różnych względów nie mogłem być na wszystkich koncertach tegorocznego Jazz Jantaru. Na przykład, akurat w tym samym czasie, gdy grał jeden z moich ulubionych saksofonistów - Joe Lovano, ja grałem z kwartetem Piotra Wojtasika… jakieś 200 km od Gdańska. Z oczywistych względów musiałem sobie odpuścić ten koncert.
Jeśli chodzi o koncerty, na których byłem, to sporym zaskoczeniem podczas tegorocznego festiwalu okazał się dla mnie występ kwartetu Battle Trance. To zespół świetnych saksofonistów, którzy do muzyki podchodzą bardzo niekonwencjonalnie. Wykorzystują sonorystykę, śpiew przez instrument. To robi ogromne wrażenie, chociażby jako muzyczna ciekawostka. Kolejnym występem, który zwrócił moją uwagę, był koncert kwartetu Ambrose Akinmusire. Wspaniały materiał, który w moim odczuciu był świetnym balansem pomiędzy grą według ścisłej formy a podejściem free, zarówno pod względem harmonicznym, jak i rytmicznym. Bardzo dobry koncert.

A jak z perspektywy czasu ocenia Pan kierunek, w jakim rozwija się Jazz Jantar?

Magda Renk, która jest dyrektorką klubu Żak i kuratorką festiwalu, od jakiegoś czasu zaprasza na Jazz Jantar zespoły, które z moim ulubionym, środkowym nurtem jazzu mają często niewiele wspólnego. W związku z tym czasami zapraszane na Jazz Jantar zespoły nie do końca mi pasują. Szala często przechyla się w stronę jazzu bardziej odjazdowego, niż tego konwencjonalnego, którego jestem zwolennikiem. Kiedyś w rozmowie z krytykiem muzycznym Stanisławem Danielewiczem stwierdziłem, że jazz niejedno ma imię, ale w mojej opinii tych imion ma zbyt wiele. Obecnie pod pojęcie „jazz” podpina się dużo innych gatunków muzyki, ale należy pamiętać, że sama improwizacja nie jest determinującym elementem muzyki jazzowej. To specyficzny rytm świadczy o tym, czy coś jest jazzem, czy nie. Choć czasami elementy swingu można znaleźć nawet w muzyce country.

„Live in Klub Żak” – płyta powstała specjalnie na wiosenną edycję JJ. Proszę opowiedzieć o koncepcji albumu. Dlaczego septet? Jakie możliwości niesie za sobą granie w tak rozbudowanym składzie?

Tu znowu muszę wrócić do kuratorki festiwalu Jazz Jantar – Magdy Renk. To ona dała mi możliwość powołania „składu festiwalowego”, ponieważ żaden klub nie udźwignąłby tak dużego zespołu, głównie ze względów finansowych. Cieszę się, więc że miałem odpowiedni budżet, który pozwolił mi na zaproszenie tak wielu moich przyjaciół. Poza tym, podczas tworzenia kompozycj zastosowałem pewien układ harmoniczny, który od kilku lat bardzo mnie ekscytuje. Byłem ciekawy, jak zabrzmi on w obsadzie czterech instrumentów dętych, na żywo. Ten układ można usłyszeć już w otwierającym album kawałku – „Zmowa Miałczenia”.

Powiedział Pan, że powstanie septetu to duża zasługa kuratorki festiwalu.

Tak, Magda Renk wspierana przez Urząd Miejski w Gdańsku od kilku lat pomaga lokalnym muzykom w realizacji ich planów muzycznych. Wcześniej byli to Dominik Bukowski i Piotr Lemańczyk, w tym roku ja mam to szczęście. Gdyby nie ten pomysł i wsparcie, jakie otrzymaliśmy, takie projekty nie miałby racji bytu. To unikatowa w skali kraju inicjatywa i słowa uznania należą się Pani Magdzie.

Czy planuje Pan koncerty z zarejestrowanym materiałem?

W przypadku tego septetu trudno mówić o standardowej trasie koncertowej, ponieważ powołany zespół ma raczej charakter „festiwalowy”. Na pewno 30.04.2018 zagramy podczas kolejnej edycji Jazzu nad Odrą, na którą już teraz serdecznie zapraszam.

Nagrania live są o tyle trudne, że nic nie można w nich powtórzyć. Czy po zarejestrowaniu albumu „Live in Klub Żak”, słuchając teraz tego materiału, znajduje w nim Pan momenty, które wymagają poprawy? Inaczej mówiąc, czy zagrałby Pan coś inaczej?

Owszem, na płycie są drobne niedociągnięcia. Pomny wcześniejszych nagrań live w Żaku w wykonaniu kwartetu Dominika Bukowskiego i kwintetu Piotra Lemańczyka (gdzie z powodów technicznych muzycy po koncercie musieli dogrywać fragmenty w studio) nagrałem cały swój materiał dzień wcześniej, w tej samej sali. Pewien procent płyty musi jednak pochodzić z koncertu. Zabezpieczyłem się i nagrałem z kolegami wszystkie numery dzień wcześniej. Oczywiście dzięki temu, że to zrobiliśmy, podczas koncertu wszystko poszło bardzo dobrze. Gdybyśmy tego nie zrobili, na pewno coś by się posypało. Po koncercie przesłuchałem obu wersji, i mimo że w niektórych fragmentach wersja live ma pewne niedociągnięcia brzmieniowe (szczególnie odnoszę to do siebie i swojego brzmienia), to jednak uznałem, że feeling koncertowy jest niezastąpiony i dlatego zdecydowałem się opublikować wersję live w 100%. Nie bez znaczenia jest też oczywiście skład zaproszony do nagrania. Jestem bardzo zadowolony z doboru muzyków zaproszonych do współpracy w septecie. Im dłużej słuchałem tych nagrań, tym bardziej doceniałem ich (szczególnie sekcji rytmicznej) twórczy wkład w ostateczne brzmienie zespołu; kapitalna realizacja zapisu nutowego!

Jest Pan mocno związany z Gdańskiem. Nigdy nie myślał Pan, by rozwinąć skrzydła poza Trójmiastem? Przeprowadzić się do większego ośrodka, choćby Warszawy?

Myślałem o tym, ale jakieś 20 lat temu. Teraz jestem zdecydowanie na nie. Obserwując moich rówieśńików, widzę, że Warszawa to miejsce, w którym za grube pieniądze, bardzo łatwo można rozmienić się na drobne. To przede wszystkim miasto pokus, opcji jest bardzo wiele. A to zagrać zastępstwo, a to otwarcie lub zamknięcie jakiejś komercyjnej imprezy. Cieszę się, że w to nie wszedłem. Jestem tam, gdzie być powinienem.

Od kilku lat obserwujemy dość wyraźny rozkwit Trójmiejskiej Sceny Jazzowej (Algorythm, Quantum Trio, Tomasz Chyła Quintet, Kamil Piotrowicz Sextet). Wielu z tych muzyków to Pańscy uczniowie, właściwie wszystkich wysłuchiwał Pan na koncertach i egzaminach na Akademii Muzycznej w Gdańsku. Jako wieloletni pedagog, jak Pan sądzi, jakie czynniki zadecydowały o ich sukcesie?

To wszystko trwa już minimum od 5, 6 lat. Chłopaki wytworzyli mocną grupę, która od samego początku miała silny imperatyw twórczy. W życiu, na późniejszym etapie różne prozaiczne rzeczy, jak choćby względy finansowe, zabierają czas i energię. Czas studencki jest więc bardzo ważny i oni doskonale wykorzystali ten moment na pisanie muzyki i zawiązywanie różnych składów. Mogę temu tylko przyklasnąć. Niewątpliwie stały kontakt z pedagogami podtrzymywał w nich ten entuzjazm do tworzenia muzyki. Cieszę się, że radzą sobie tak dobrze i że do dzisiaj mają wiele twórczych pomysłów.

Jak ocenia Pan „Miłość” Filipa Dzierżawskiego?

To bardzo dobry dokument. Filipowi należą się za niego wielkie gratulacje. Świetny film dokumentalny, pięknie zbudowany nastrój, bardzo dobra reżyseria. Mam zastrzeżenia jedynie do dwóch momentów w filmie. Pierwsza rzecz, to pewna wypowiedź Mikołaja Trzaski, po której musiałem z nim porozmawiać i wyjaśnić kilka kwestii. Mikołaj to facet z klasą; jest świetnym człowiekiem, robi swoją muzykę i podąża swoją drogą. Cieszę się, że mu się wiedzie. Druga kwestia, do której mam zastrzeżenia, to końcowe sceny reaktywacji Miłości na Off Festiwalu. Według wersji filmowej nagle pojechałem do Bułgarii grać w trio, zamiast uczestniczyć w reaktywacji Miłości. W rzeczywistości od pół roku było wiadomo, że tam lecę. Koncert w Bułgarii był organizowany we współpracy z Ministerstwem Spraw Zagranicznych i nie można było go odwołać. W filmie Filipa Dzierżowskiego wyszło na to, że wybrałem jakąś chałturę zamiast koncertu reaktywującego legendarny zespół. Końcowa rozmowa Tymona i Leszka na mój temat była więc niezgodna z rzeczywistym stanem rzeczy.

Wiele osób kojarzy Pana z tym zespołem i trudno się od tego odciąć, mimo że zespół nie gra już razem od ponad 15 lat. Dlaczego tak się dzieje?

To rzeczywiście dziwne, bo w tym samym czasie udzielałem się w wielu innych ciekawych projektach, chociażby w kwintecie Leszka Kułakowskiego, zespole Leszka Możdżera, zespole Quintasance, kwartecie Piotra Wojtasika – to cała masa wartościowych projektów. Mimo wszystko to właśnie w Miłości tkwi jakaś magia. Być może to kwestia siły samego słowa, a może po prostu niezastąpionego składu i synergii, jaką potrafiliśmy między sobą wytworzyć.

Proszę jeszcze opowiedzieć mi o projekcie z organistą Bogusławem Grabowskim. Stylistyka, jaką Panowie prezentujecie, jest zupełnie inna od jazzowej, którą grywa Pan na co dzień.

Jest to muzyka współczesna, aczkolwiek ostatnio komentowaliśmy swoją grą nawet Chorał Gregoriański. Okazało się, że nagranie z tego koncertu było na tyle dobre, że z materiału powstanie płyta. Moja współpraca z Bogusławem Grabowskim zaczęła się dziesięć lat temu od mszy poświęconej zmarłym pedagogom i absolwentom Akademii Muzycznej w Gdańsku, na której mieliśmy grać. Podczas mszy, w trakcie granego przez siebie psalmu Bogusław zapytał mnie „A może zagramy to?” i zagraliśmy zupełnie inny materiał niż planowaliśmy, improwizując na jego podstawie. Odbiór występu był bardzo dobry. Uwagę zwracało przede wszystkim bardzo przestrzenne brzmienie. Zaczęliśmy więc spotykać się regularnie w Bazylice Mariackiej, gdzie Bogusław Grabowski od kilkudziesięciu lat gra na organach i organizuje Międzynarodowy Festiwal Muzyki Organowej, Chóralnej i Kameralnej. Zazwyczaj gramy diatoniczne rzeczy, wykorzystując skale kościelne. Nie ma tam zbyt dużo jazzu. To raczej poszukiwania sonorystyczne, muzyka medytacyjna.

Medytacyjna?

Z naszym ostatnim albumem z improwizacjami na temat pieśni Maryjnych wiąże się jedna zabawna anegdota. Pewna dama, wracając samochodem z pracy, słuchała tej właśnie płyty. Gdy dojechała do domu i zaparkowała auto, uświadomiła sobie, że muzyka pochłonęła ją do tego stopnia, że zapomniała odebrać swoje dziecko z przedszkola.

Na koniec chciałabym spytać, czego można życzyć Panu w Nowym Roku 2018?

Przede wszystkim, bardzo dobrych stroików do saksofonów, których jakość ostatnio znacznie się pogorszyła. Tym życzeniem nawiązuję do filmu Round About Midnight. W jednej ze scen Dexter Gordon pyta małą dziewczynkę, czy wie, czym jest prawdziwe szczęście. Po chwili sam odpowiada, że dla niego szczęście to nic innego jak dobry, wilgotny stroik Rico nr 3. Gdy stroik jest dobry, to wszystko staje się automatycznie bezproblemowe, zupa nie jest za słona, a świat ma piękne kolory. A tak poważnie, to chciałbym lepiej dbać o swoje interesy od strony praktycznej. Chciałbym być bardziej obrotny i mocniej się skupić nie tylko na pisaniu muzyki, ale również na jej „urzeczywistnianiu”, w postaci nowych płyt i ciekawych składów.