Krzysztof Herdzin - w poszukiwaniu równowagi!

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Wierzbowski

Jesteś chyba najbardziej aktywnym muzykiem w Polsce. Jak się czujesz pracując bez przerwy?

Z tą moją aktywnością rzeczywiście jest niezła jazda bez trzymanki (śmiech). Czuję się zmęczony... ale szczęśliwy. To normalne, fizyczne zmęczenie, towarzyszące górnikowi czy innemu pracownikowi sfery budżetowej, który poza ciężką, wymagającą i ponad przeciętnie intensywną pracą, ma jakiś nadrzędny cel.

Jaki to cel?

W moim przypadku jest to dzielenie się moimi dźwiękami, moją wrażliwością,    doświadczeniem, w poczuciu pewnej misji, związanej z dostarczaniem ludziom namiastki piękna, szlachetności, czy jak tam zwał...

Rzeczywiście intensywność mojej pracy może niejednego zaskoczyć. Fakt, jestem trochę "ofiarą" swojej filozofii wszechstronności i uniwersalizmu muzycznego, która oprócz pięknych idei spełnienia i zrealizowania swoich ambicji sprowadza się do realnego "overbookingu" i ciągłej listy zaproszeń, zleceń, próśb z wszelakich stron. Dokonuję z konieczności, dość uważnej selekcji propozycji. Doba ma tylko 24 godziny, a ja wyznając zasadę, że wszystko robię na 100 %, poświęcam się każdej z wymienionych opcji: grając, aranżując, dyrygując, produkując, komponując... doprowadzając swój organizm do stanu lekkiej fiksacji. Ale cóż, tak już mam, dobrze mi z tym i ciężko zarazem. Swoisty paradoks.

Zatem musisz poszukać równowagi ;-)

Szukam, szukam... Głównie poprzez muzykę, niestety, stawia mnie to w sytuacji osoby nie do końca normalnej w statystycznym rozumieniu (śmiech). Wszystko w moim  życiu jest podporządkowane tej kapryśnej muzie. Równoważę się, paradoksalnie, poprzez ciekawą i satysfakcjonującą pracę pedagogiczną, poprzez koncerty na których widzę i czuję ludzi, którzy chłoną moje dźwięki, reagując żywo i organicznie, poprzez spełnienie w komponowaniu coraz to "poważniejszych" utworów, w końcu także poprzez wyzywające zamówienia płytowe i eventowe, dzięki którym z kolei leczę swoje kompleksy. Mam bowiem okazję pracować z moimi bohaterami i to nie tylko spod naszej flagi, którzy naturalnym biegiem rzeczy weryfikują to kim jestem i co umiem.

Jak tak oceniam swoje życie, muszę przyznać uczciwie, (zawsze to powtarzam), że czuję się szczęściarzem. Robię to, co kocham, czuję radość spełnienia, pracuję we własnych godzinach pracy, jestem samowystarczalny, ciągle rozwijam się jako kompozytor i aranżer... Czego chcieć więcej?

Leczysz kompleksy? Jakie?

Np. kompleks Leszka Możdżera, który miałem jeszcze 10 lat temu. To wybitny pianista, bez dwóch zdań. Zaczynaliśmy razem na początku lat 90 tych, było wtedy kilku startujących pianistów (Tokaj, Mencel, Hołownia) i fajnie, że każdy z nas poszedł w inną stronę. Leszek stał się (głównie dzięki Preisnerowi) celebrytą i fenomenem socjologicznym, jedynym w swoim rodzaju. Poza nim już niestety mało który jazzman w naszym kraju ma szanse w taki sposób zaistnieć. Nawet Stańko. Takie są realia komercji, budowania wizerunku, gwiazdorstwa i całego rynku mediów dla snobów. Jest genialny Możdżer i reszta świata... Marcin Wasilewski jest trochę modny, a poza tym??? Przemek Raminiak, Piotr Wyleżoł, Wojtek Niedziela, Artur Dutkiewicz, Filip Wojciechowski, Piotr Mania, Paweł Tomaszewski, Sławek Jaskułke, Dominik Wania, Piotr Orzechowski, Maciej Tubis, wspomnieni już Hołownia, Mencel - wyśmienici pianiści, którzy są w stanie zakosić niejednego Amerykanina. A kto o nich wie w Polsce? Garstka zapaleńców. Leszek jest/był naszym wspólnym kompleksem. Ja na szczęście już sobie z tym poradziłem.

Czy to znaczy, że jako pokolenie trochę zazdrościliście Leszkowi publicity?

To nie tak. Pozwól, że wypowiem się nie w imieniu pokolenia, ale swoim. Ja zawsze zazdrościłem Leszkowi swobody wypowiedzi artystycznej, lekkości, pewnej nonszalancji, wariactwa, wyczucia odpowiedniej koniunktury i dawania ludziom tego, czego najbardziej chcą. Leszek jest wspaniałym showmanem. Moja konstrukcja psychiczna jest trochę inna. Jestem bardziej konserwatywny, sięgam do określonym wartości i bliskich mi, tradycyjnych elementów w muzyce i w sztuce w ogóle. Popularność tego typu jest nie dla mnie, krępuje mnie to. Kończy się prywatność, a zaczyna więzienie. Leszek był zawsze rodzajem freaka. Po okresie buntu (polecam film Latkowskiego) poczuł się dobrze w skórze celebryty, zresztą kto by się nie poczuł, i grając swoją muzykę: mieszankę jazzu/ muzyki new age/ filmowej - odcina kupony, na które - trzeba mu oddać co cesarskie - sam sobie ciężko zapracował. Nikt z polskich muzyków Możdżerowi nie podskoczy, nawet Stańko. To ewenement socjologiczny. Wystarczy już... Dużo bardziej poprzez kreatywną grę pobudza mnie Piotrek Wyleżoł, czy ostatnia kometa Piotr Orzechowski - cud!!! Kto, kiedykolwiek poświęci mu tyle uwagi co Leszkowi? Pytanie retoryczne...

O sądzę, że są ludzie, którzy poświęcą im równie dużo miejsca. Problem w tym, że nie zrobi tego ani telewizja, ani prawie żadne radio, prawie żadne gazety. Zdecydowana większość mediów nie ceni rzetelności, albo przynajmniej woli ostentacyjną błyskotliwość. To jednak nie jest wina muzyków.

Każdy artysta marzy o popularności i docenieniu. Kto to publicznie neguje, po prostu kokietuje i konfabuluje... Jesteśmy próżni, pazerni na zainteresowanie i sympatię widzów, tak ten światek jest skonstruowany od zarania dziejów. W indywidualnym plebiscycie wartości i cech charakteru, które są nam bliskie, musimy sobie odpowiedzieć na pytanie: "Czy zazdroszczę Leszkowi okładki we Wprost?", „Czy zazdroszczę mu wielkiej sprzedaży płyt”. To ten typ zbioru matematycznego, w którym znajduje się celebryta, filmowy, jazzowy, popowy, literacki, nieważne. Leszek jest wśród tych ludzi. Piękne sesje fotograficzne, pozowane zdjęcia, wywiady w poczytnych Vivach i innych Galach. Kasa od firm, ubrania, rozkładówki w prasie itp. Super. Czy to ma być nasz - jazzmanów - kompleks? Zbyszek Namysłowski nigdy nie stał się takim celebrytą, żeby "Pytanie na Śniadanie" zaprosiło Go do rozmowy. Popatrz na Jego dorobek, ważność. A co z Muniakiem, Szakalem, Wojtasikiem, całą coraz bardziej anonimową dla polskich odbiorców, grupą wybitnych postaci? Relatywizm pojęć, na których oparta jest sztuka, hucpa i totalne zaburzenie wartości, jest trendem towarzyszącym coraz częściej tej pseudoliberalnej koncepcji sztuki (raczej „sztuczki”) współczesnej. Media jak ćmy lecące do światła, lgną do fasadowej błyskotliwości, pustej, nierzetelnej, często wręcz kipiącej od braku kompetencji. Sam odpowiedziałeś na pytanie. Nic więcej nie dodam. To nie nasza wina.

A co z Twoją przynależnością do Rady Sekcji Muzyki Jazzowej Fryderyków?

Zostałem w poprzednim roku wyróżniony i znalazłem się w 10 osobowej Radzie Sekcji Muzyki Jazzowej. Budujący fakt, ale bardzo odpowiedzialna funkcja. Po zeszłorocznych spotkaniach przed Fryderykami boleśnie przekonałem się jak kompletnie odbiega to od moich oczekiwań i naiwnej wiary w sprawiedliwy świat.. Nieprzejrzystość przepisów, koniunkturalizm, wygodnictwo głosujących z Kapituły, brak obiektywizmu (bo jak można wyrobić sobie zdanie o płycie kandydującej do miana Płyty Roku, słuchając 4 minutowego skrótu, złożonego z kilku 20 sekundowych fragmentów??!). Miałem mnóstwo obiekcji, powziąłem więc kilka tygodni temu uczciwą decyzję i wypisałem się z tego zacnego grona. Zostawiam to innym. Nie głosuję.

Zostawmy te sprawy na razie. W ostatnim czasie ukazały się dwie Twoje zupełnie inne płyty. Porozmawiajmy o tej w Trio. Zmieniłeś skład zespołu. Co zmieniło się w zespole kiedy Zbyszka Wegehaupta zastąpił Robert Kubiszyn?

Zmieniło się myślenie. Zbierałem się do tego dość długo. W końcu ze Zbyszkiem graliśmy prawie 10 lat, oprócz tria mnóstwo „usługowych"imprez, poza tym normalna, codzienna przyjaźń... W końcu jednak zdecydowałem radykalnie przeciąć pępowinę i Robert wskoczył na miejsce Zbyszka. Jest nowocześniej, świeżej, mamy do wyboru kontrabas i basówkę (co nie jest tak częste w trio z fortepianem akustycznym) a poza tym znamy się jak łyse konie i gramy ze sobą w przeróżnych składach od lat, że o imprezach towarzyskich nie wspomnę ;-). Interesujemy się bardzo modernistycznymi kierunkami, grywamy rzeczy dopiero "odkrywające' nasze jeszcze uśpione i akademickie wrażliwości, więc z nadzieją patrzę w przyszłość.

Akademickie wrażliwości? Co przez to rozumiesz? Chcesz powiedzieć, że np. utwór pióra Russella Ferrante to objaw akademizmu?

Oczywiście!! Poczytaj komentarze wielu osób zajmujących się jazzem (śmiech). Zarysowała się już dawno tendencja sprowadzania większości jazzu (nie tylko polskiego, także Made in USA) do akademizmu i konserwatyzmu. Nuda, nuda... Liczy się dla nich tylko to, co jest nowoczesne, odkrywające, odważne, przeciwstawiające się schematom i tradycji. A co ze zwyczajnym odbiorcą? Dla tych znawców Russell Ferrante jest synonimem smooth jazzu i konserwatyzmu, podobnie jak Rachmaninow jest dla wielu odnośnikiem do kiczu i sentymentalizmu. A ja wielokrotnie przekonuję się o tym, że liczą się zwyczajne emocje, dobre wibracje, dobry przekaz, wzruszenia, o kompetencjach nie wspomnę. I ludzie na koncertach. Nie anonimowa masa, która pojawia się w tak chętnie cytowanych statystykach dziennikarskich, ale żywy odbiór w Andrychowie, czy innych Gryficach. Tylko to się liczy. Zawsze powtarzam przysłowie o szczekających psach (dziennikarzach) –  karawana (muzycy) idzie dalej.

W jakiejś mierze rozumiem smoothjazzową identyfikację Russella Ferrante, ale to dotyczy raczej brzmienia całej grupy Yellowjackets, a nie charakteru kompozycji. Nie sądzisz?

Fakt, Yellowjackets jest trudnym i niewdzięcznym tematem dla dziennikarza muzycznego (śmiech). Zespół zaczynał od przebojowego jazzpopu, a skończył na współczesnym akustycznym mainstreamie. Jestem totalnym fanem tych panów. Poznaliśmy się dwadzieścia lat temu i mam wrażenie, że ich muzyka ukształtowała mnie w bardzo poważny sposób. Co do kompozycji - rzeczywiście, to prawdziwie klasycyzująca, współcześnie romantyczna opowieść, daleka od plastiku kojarzonego z smooth jazzem, bardzo programowa, działająca na wyobraźnię.

Niemniej szata brzmieniowa przesuwa balans właśnie w tę plastikową bezimienną przestrzeń. Tobie jednak udaje się unikać tego, choć w znacznej mierze czerpiesz z nieawangardowej, że tak to ujmę tradycji.

Balans jest rzeczą względną. Utwór Yellowjackets znalazł się w naszym programie  bardzo świadomie. Kocham te połączenia akordów, znając osobiście muzyków, łatwiej mi wyrobić sobie stosunek do ich twórczości. Liryka i nostalgia bijąca z tematu zaczarowała mnie już 20 lat temu. Cieszę się, że mogłem spojrzeć na tę kompozycję w świeży sposób, starając się zachować koncepcję oryginalną. To, jak rozgrywamy muzykę, przy pomocy całkowicie nowych narzędzi, ze stylistyką free, nie wszystkim się podoba. Cóż, takie są realia. Uśmiałem się ostatnio, kiedy skomponowałem klasyczny (w formie) prawie półgodzinny kwartet smyczkowy, atonalny, odważny, z inspiracjami Schonberga, Bartoka, Ligetiego i okazało się, że niektórzy melomani na koncertach, na co dzień osłuchani z muzyką Kilara, Kaczmarka itd. kręcili nosem, że to agresywne, atonalne, bardzo zaskakujące... A to dla mnie jest właśnie balans. Trochę romantyzmu, trochę dodekafonii, trochę aleatoryzmu, trochę herdzinowego żartu - i jestem w domu. Nikt mi nie zarzuci, że robię coś pod publiczkę, pod dyktando mody i trendów.

Trio to tylko jeden z Twoich domów. Taki kameralny, ale są jeszcze domy bardzo zamaszyście urządzone, ot choćby te niejako sfotografowane na płytach „Looking For Balance”, a wcześniej jeszcze „Symphonicum”. Czasami mam wrażenie, że to jakby ten sam dom, ale z innych stron oglądany?.

Mam wiele domów... Ale wszystkie tak samo urządzone (śmiech). A na poważnie - piszę rzeczywiście kompletnie różne rzeczy. Jestem trochę ofiarą swojej wszechstronności, bowiem niewielu dziennikarzy i słuchaczy jest w stanie ogarnąć moją działalność, do tego bowiem trzeba by podjąć poważną opcję researchu, przygotować się do tematu aby zapoznać się z moim dorobkiem. Potrzeba przyklejania łatek jest dość powszechna, a ja nie ułatwiam. Niestety dziennikarze muzyczni nie mają dziś czasu... Dla większości jestem pianistą który aranżuje, dla innych jestem aranżerem, który czasem gra na fortepianie. Oprócz kompozycji klasycznych, wyrafinowanych i trudnych w odbiorze („Concertino na fortepian”, „Koncert na saksofon altowy i orkiestrę”, „Kwartet smyczkowy”) piszę piosenki popowe, tematy jazzowe - które są podstawą moich autorskich płyt od 14 lat, poza tym tysiące aranżacji - od orkiestry dętej, poprzez big band, chór, do orkiestry symfonicznej, pracuję jako orkiestrator i dyrygent w muzyce filmowej. Fotografuję się z wielu stron. Nie umiem już inaczej. Tylko niewielu to widzi.

Wielu widzi, nie wszyscy zapewne z każdej strony, ale....chciałbyś, że by wszyscy mieli pełną świadomość wszystkiego co robisz?  Dla miłośników klasyki Fredrich Goulda nie jawił się jako wielki miłośnik jazzu często grający z różnymi jazzmanami i to nie tylko Chickiem Coreą. Mało kto także wie o jazzowych, dawniejszych co prawda pasjach słynnego kompozytora muzyki filmowej Johna Williamsa.

Oczywiście. Nie oczekuję od każdego pełnej wiedzy na temat moich dokonań. Nie każdy musi być na bieżąco, natomiast osoby zawodowo zajmujące się kulturą i publicystyką muzyczną, mają obowiązek zajmowania się tym tematem możliwe dogłębnie. Skądinąd ceniony i znany Wojtek Olszak uruchomił na Facebooku serial pod roboczym tytułem: "jakim można być idiotą, pisząc na portalu Centralna Gazeta Muzyczna" w skrócie CGM, gdzie przytaczał komentarze (oficjalne!!!!) dziennikarza, który chyba był po lobotomii, a kiedy już miał przebłyski intelektu to…używał automatycznego translatora google do tłumaczenia muzycznych/ profesjonalnych tekstów. Leniwy głupek, który dostaję kasę za hucpę, a dodatkowo mąci w głowach czytających te bzdury. Ręce opadają...To poważny problem - upadek rzetelności i kompetencji u żurnalistów. 

Mówisz o Johnie Williamsie - akurat to mój konik. Mam Jego ponad 60 płyt. Kto wie, że ten Pan był wybitnym pianistą jazzowym? Kto wie, że skomponował kilkanaście fantastycznych koncertów w stylistyce muzyki dodekafonicznej (flet, klarnet, fagot, trąbka, wiolonczela, skrzypce). Uczyłem się na Jego partyturach..... Aranżował w 50 latach na big band jak wizjoner ! Wszyscy patrzą na niego tylko przez pryzmat „Gwiezdnych Wojen” tudzież „Bliskich Spotkań Trzeciego Stopnia”, a to już jest zwyczajne lenistwo piszących. Uniwersalny umysł i wszechstronny kompozytor. Jako jazzman - pianista nagrał takie rzeczy, że buty spadają... 

To tak naprawdę nic dziwnego, żyjemy w kulturze leadu, góra krótkiej „zajawki” i to od dawna już zaczyna być zupełnie wystarczające. Dziś może jeszcze tylko piszącym, ale jak tak dalej pójdzie to także i odbiorcom. Na stworzenie szerokiego kontekstu czy horyzontu trzeba mieć czas i przede wszystkim chęć. A chodzenie na skróty jest łatwiejsze i do tego bardzo nęci. Pytasz gdzie w tym wszystkim Ty? No raczej jednak w światłach reflektorów. Grywasz ze słynnymi band liderami, że na Marii Schneider poprzestanę, wydajesz płyty ze słynnymi orkiestrami, na „Looking For Balance” gra Gregoire Maret – poważna postać w świecie harmonijki ustnej. A właśnie z tego co wiem to ta współpraca ma swój ciąg dalszy.

Coś te reflektory słabo świecą...(śmiech). Moją siłą jest mój dorobek. Z pewnością odstaję pod tym względem od średniej światowej. Dziewięć Złotych Płyt, dwie Platynowe, 160 płyt cd, ponad 3000 aranżacji... I to raczej z dala od świateł reflektorów. Mistrz drugiego planu (śmiech). Ale dobrze mi z tym.

Z Gregoirem pracujemy nadal. Zaraz pojawi się na rynku jego solowy krążek z Take 6, Marcusem Millerem, Genem Lakiem, Jeff Tainem Wattsem, Federico Penà, Cassandrą Williams, Tootsem Thielemansem itd. No i moimi aranżacjami na orkiestrę. Klęknąłem kiedy usłyszałem opinie na temat moich aranżacji od Pata Metheny’ego, Branforda Marsalisa, Ivana Linsa. Żaden dziennikarz z modnych polskich mediów, nie będzie w stanie mnie podejść, nawet starając się wejść w buty muzykologa i besserwisera.

Nie będzie nawet sądzę próbował "Cię podchodzić". To znakomita wiadomość! Będziesz naszym człowiekiem w świecie prawdziwie profesjonalnego jazzu, który ma szansę nie opowiadać o nim z perspektywy wymasowanych przez Davisa pleców! Kiedy płyta trafi na rynek?

Początek 2012. Nie masując nikomu żadnych części ciała (śmiech), mogłem sobie wielokrotnie zrewidować wizję jazzu "światowego" poprzez Marię Schneider, Richarda Bonę, Mino Cinelu, Gary Husbanda, Virgila Donati, Dhafera Yosuffa, Gregoira Mareta, Clarenca Penna, Federico Pena, Makoto Ozone, Brada Terry, Oscara Castro Nevesa, i innych,  z którymi miałem szczęście pracować. Również reakcje po moich koncertach za granicą są naturalną weryfikacją, z dala od polskich sympatii czy antypatii. Czy to wystarczy, żeby czuć się człowiekiem w świecie prawdziwego jazzu? Nie wiem.

Nie długo sie przekonamy, a mógłbyś opowiedzieć o swoim projekcie Sinatrowskim z Jarkiem Wistem, a także o innych już niekoniecznie jazzowych przedsięwzięciach, o nagraniach z Edytą Gepert czy Sewerynem Krajewskim?

W mijającym roku miałem wielką frajdę pomuzykować z big bandem. Stworzyłem świetny 17 osobowy team, złożony z samych tuzów (m.in: Kubiszyn, Paweł Dobrowolski, Marek Napiórkowski, Piotr Wrombel, Jerzy Małek, Marcin Gawdzis, Michał Tomaszczyk, Janusz Brych, Wiesiek Wysocki ) i zaaranżowałem na nowo kilkanaście największych hitów Franka Sinatry. Śpiewa świetny, młody wokalista Jarek Wist, ja dyryguję i jestem gospodarzem wieczoru – prowadzącym i opowiadającym anegdoty o Sinatrze. Zagraliśmy już kilka koncertów z tym programem, wszędzie wywołując totalny aplauz. To czysta petarda! Żaden tam  ładne, przystępne jazzujące piosneczki w wykonaniu orkiestr i popowych wokalistów, jak w niektórych polskich programach telewizyjnych. Swing jak w 50. latach, precyzja, zabawa, solówki, inspiracje Marią Schneider, Thadem Jonesem itd. Skrzydła mi rosną!!

Pod koniec roku ukazały się w krótkim odstępie czasu płyty, które wyprodukowałem bądź zaaranżowałem, a które bardzo dużo dla mnie znaczą.  Muzyka filmowa Seweryna Krajewskiego kompletnie od zera zaaranżowana przeze mnie na orkiestrę symfoniczną i solistów (do tej pory funkcjonowała w filmach tylko w oryginalnym brzmieniu plastikowych keyboardów z lat 80 i 90-tych). „Polanna” i „Sobremesa” Anny Marii Jopek, gdzie wymyśliłem koncepcję i zaaranżowałem sporo piosenek na orkiestrę to kolejny rodzynek. Ostatnia to płyta z kolędami Edyty Geppert „Święta z Bajki”, na której udało mi się stworzyć całkowicie spójny ale nowy kształt znanych i przerabianych na każdy styl polskich kolęd i pastorałek. Jest w nich ten ulotny, polski smuteczek, liryzm, melancholia, ten słowiański romantyzm, przeplatany impresjonizmem spod znaku Ravela i brzmieniami filmowymi. Zero jazzu. I jak fajnie się słucha! (śmiech)

No i tradycyjnie jak wielki rozmach będzie miała Twoja działalność w przyszłym roku.

Taki na jaki pozwoli sytuacja w naszym kraju.. Jak widzisz, jakiekolwiek zawirowania w sytuacji gospodarczej przede wszystkim odbijają się na kulturze. Zwłaszcza tej mniej komercyjnej, niestety. Mam kilka intrygujących planów: płyta Michała Kulentego z Polską Orkiestrą Radiową, którą produkuję; film z moim udziałem jako aranżer i orkiestrator; płyta zespołu Kroke z orkiestrą Sinfonietta Cracovia z moimi aranżacjami; kolejny mój pomysł na płytę autorską – tym razem wokalną; bardzo możliwa trasa koncertowa z Gregoirem Maretem; poza tym koncerty promujące nowa płytę Tria, obrona doktoratu na Akademii Muzycznej w Bydgoszczy. Plany są – teraz trzeba trzymać kciuki (śmiech).

Kciuki zatem trzymamy mocno! Jako że zbliża się koniec roku i tradycyjnie przychodzi czas podsumowań, a Ty jesteś jednym z najbardziej osłuchanych muzyków, jakich znam, to może wskazałbyś ludzi, płyty, zjawiska, które są Twoim zdaniem szczególnie warte uwagi.

Wiesz, to co zarekomenduje nie będzie obiektywne. Mimo sporego osłuchania, doceniam jednak przede wszystkim produkcje bliższe moim oczekiwaniom.

To zrozumiałe! Pytam o Twoją opinię i Twoje odkrycia, a nie próbę obiektywnego stwierdzenia co jest dobre co jest złe! Śmiało zatem!

Pojawiają się dziesiątki muzyków, o których zwyczajnie w świecie nie powiem ani słowa, bo wyrosłem już z krytykanctwa i walki o czystość gatunkową. Niech sobie każdy gra na zdrowie – do czasu, kiedy zaczyna drwić ze mnie, wywyższać siebie jako „prawdziwego” muzyka, wynosząc braki umiejętności do rangi wartości nadrzędnej. W tym kontekście, cieszę się, że Wojtek Konikiewicz uruchomił na Facebooku grupę dyskutującą o jazzie, w której czasem zabieram głos. To bardzo potrzebne, mimo czasem dość gwałtownych wypowiedzi i radykalnych różnic w myśleniu. W naszym pięknym kraju brakuje mi wciąż pokojowego współistnienia muzyków z różnych gatunków jazzowych. Od razu pojawia się siekiera i pyskówka. Niestety media robią w tym temacie strasznie złą robotę, gloryfikując bez umiaru jednych, a olewając innych, opierając swe często krzywdzące opinie na swojej niekompetencji i powierzchownej znajomości tematu. Już o tym wcześniej mówiliśmy...

Im jestem starszy, tym bardziej wyznaję zasadę: „Żyj i pozwól żyć innym”. Bardzo zasmucił mnie ostatni program Jazz Jamboree, który nie ma już nic wspólnego z marką jednego z najważniejszych europejskich festiwali, a PSJ strzela sobie w stopę kolejny raz. Warto o tym mówić, zresztą miniony rok obfitował w wiele spotkań i dyskusji na ten temat.

Wracając do płyt: katuję od dłuższego czasu „Live in Marciac” Brada Mehldaua. To genialna płyta. Warto zwrócić uwagę na kompletnie oryginalną koncepcję gry solo. Bez ciągłego odwoływania się do Jarreta. To prawdziwie współczesna, wyrafinowana, arcytrudna wykonawczo pianistyka. Poza tym w gronie moich faworytów jest Gwilym Simcock – walijski pianista. Nie mogłem być na Jego koncercie w Polsce a jestem Jego fanem od kliku lat. Rewelacja! Każda kolejna płyta Roberta Glaspera od razu jest w moim posiadaniu, podobnie z Gonzalo Rubalcabą. Jego ostatnie solowe „Fe” to majstersztyk. Nic z ogrywania II/V/I , z licków bebopowych. Słychać i Prokofiewa i latynoską energię. Magia. Rozłożył mnie na łopatki ostatni potrójny set SF Jazz Colective z muzyką Stevie Wondera, urzekający Vince Mendoza z „Night on Earth”, świetna Gretchen Parlato „Lost and Found”, a z innej beczki koncertowy krążek Gino Vanelli z Metropole Orchestra, nagrane w czasie festiwalu „North Sea”. Z ludzi – przyjrzyjmy się uważnie wspomnianemu już Piotrowi Orzechowskiemu. Objawienie!

Ostatnie pytanie to pytanie czego można życzyć szczęśliwemu człowiekowi?

Już spełniła się chińska klątwa: „obyś żył w ciekawych czasach” (śmiech). A na poważnie - zdrowia, zdrowia i jeszcze raz zdrowia. Reszta jest nieważna...