Jesteśmy dużymi dzieciakami - wywiad z Jackiem Mazurkiewiczem

Autor: 
Jan Błaszczak
Autor zdjęcia: 
materiały promocyjne

Powiedziałeś, że nagrywasz każdy swój koncert na kasetę. Czy robisz to dla siebie, aby potem na chłodno ocenić jak wypadł dany występ?
Nie, to jest po prostu bootleg. Są jeszcze tacy, co chętnie korzystają z magnetofonów i to oni kupują takie, nieco ekskluzywne, gadżeciki. Wszystko mam tak zaplanowane, że zaraz po koncercie kaseta jest już gotowa do sprzedaży. Nie jest to oczywiście jakość taka jak na płycie, ale brzmi to bardzo przyzwoicie.

3FoNIA to album na kontrabas i kolejna z wielu solowych płyt jakie ukazały się jesienią. Jak myślisz, skąd tak duża popularność takich jednoosobowych projektów? Jak dużą rolę odgrywa tutaj życiowy pragmatyzm – samemu łatwiej dogadać się z klubem czy nagrać płytę?
Jest to drugorzędna sprawa, ale ma też jakieś znaczenie. Rzeczywiście, w takim wypadku łatwiej organizować koncerty. Powiem ci jednak, że sam jestem zaskoczony możliwościami jakie dają projekty solowe. Początkowo myślałem, że to również determinuje miejsce, w którym możesz zagrać. Kameralny koncert, więc kameralny klub. Okazuje się jednak, że takie występy sprawdzają się także w warunkach festiwalowych. Można wręcz powiedzieć, że wśród publiczności oraz organizatorów jest zapotrzebowanie na kameralistykę tego rodzaju.

Jakie znaczenie ma fakt, że dzisiejsza technologia pozwala soliście zapętlać pewne frazy i po prostu grać ze sobą?
Tutaj byłbym ostrożny, bo przecież spora część tych projektów jest zupełnie akustyczna. Czasami są to spotkania człowieka z instrumentem. Takich płyt zawsze było dużo, choć może stały się one domeną naszych czasów, kiedy liderzy zespołów chętnie wydają solowe albumy z nieco odmiennym materiałem. Trudno powiedzieć czy ważniejszym bodźcem jest kwestia ekonomiczna, czy może zmieniły się potrzeby odbiorców, którzy szukają wrażeń gdzie indziej. Koncerty solowe niosą przecież zupełnie inną energię.

Hubert Zemler, który grał już w różnych zespołach i konfigurajach, powiedział mi niedawno, że twórczość solowa stanowi zawsze największe wyzwanie. Zgodzisz się z tym?
Zdecydowanie. Muzyka, którą wykonujemy powstaje z myślą o innych, ale – nie ukrywajmy – ona bardzo dużo daje również nam. I my te same momenty, te same chwile przeżywamy w zupełnie inny sposób niż nasi odbiorcy. Gra solowa to swoiste wyzwanie, które niesie zupełnie inny ładunek emocjonalny. Być może dlatego, że w tym wypadku towarzyszy nam innego rodzaju skupienie. Nie możemy sobie odpuścić ani na moment, zakładając, że zespół będzie grał dalej.

Tutaj można by polemizować. W pewnym momencie zszedłeś ze sceny, a muzyka wciąż się wydobywała. Technologia.
Rzeczywiście, ona bywa bardzo pomocna. W przeciwnym razie trudno byłoby znaleźć tak długi naturalny pogłos. (śmiech)

Jak ludzie reagują w takich chwilach? Dla fanów muzyki jazzowej ceniących sobie warsztat instrumentalisty, powiedzmy, wirtuozerię, to może być trudne doświadczenie.
Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Ci, którzy znają moją muzykę wiedzą, czego się spodziewać, gdy odpalam swój elektroniczny zestaw. Mam też wrażenie, że doświadczenia ludzi z muzyką bardzo się zmieniają. Muzyka nie zna granic, bo one się stale przesuwają. Ona poszerza swój obszar wraz z percepcją odbiorców, która ciągle się zmienia. Nie chcę mówić, że im dziwniej, tym fajniej, bo to nie musi tak działać, ale mam wrażenie, że ludzie potrzebują takiego odejścia, takiego niestandardowego podejścia do tematu.

Jak dobierasz to elektroniczne instrumentarium?
Przede wszystkim cały czas poszukuję. Staram się tak konfigurować ten zestaw urządzeń, abym mógł jak najlepiej przetwarzać kontrabas. To nie jest łatwy instrument nawet dla dzisiejszej elektroniki – nie wszystkie urządzenia dobrze sobie z nim radzą. Staram się więc, aby te wybrane przeze mnie dobrze z nim współbrzmiały. 

Dlaczego kontrabas jest trudny do preparacji?
Techniczne parametry tego instrumentu ograniczają nieco możliwości kostek do przetwarzania dźwięku. Nie wszystkie radzą sobie z tak niskim rejestrem, w jakim porusza się kontrabas. Muszę więc poszukiwać i testować kolejne zabaweczki, które dadzą zadowalający efekt. Wielu moich znajomych muzyków to takie duże dzieciaki, które cieszą się z każdego kolejnego znaleziska. A przynajmniej ja na pewno się do nich zaliczam.

Mówimy o testowaniu i sprawdzaniu jak brzmią ze sobą poszczególne instrumenty. Same utwory są jednak wynikiem improwizacji – jak to rozdzielasz?
Staram się, aby elektronika pomogła mi zrealizować to, co mam w głowie. Nie ukrywam jednak, że przypadek w muzyce jest czymś wspaniałym. Wiele rzeczy w mojej twórczości dzieje się samoistnie. Później staram się ich po prostu nauczyć, aby móc z nich regularnie korzystać jako z konkretnych  walorów dźwiękowych.

A co z płytą? To jest równie otwarte medium czy w tym wypadku zaczyna się już porządkowanie i segregacja?
Odpowiem przewrotnie: płyta jest totalnie otwartym medium, a z drugiej strony staram się na niej te swoje pomysły porządkować i szeregować. Rozumiem to tak, że merytorycznie na płycie może się znaleźć naprawdę wszystko. Właśnie dlatego nazwałem ten album „Wiersze wybrane” – nie mogłem się zdecydować, co właściwie chcę nagrać. Dużo rzeczy mnie pociągało i w efekcie zarejestrowałem bardzo wiele minut. Utwory, które trafiły na tę płytę są mocno zróżnicowane. Ułożyłem je jednak w łańcuszek, który tworzy pewną opowieść, pewną całość. Aczkolwiek głównym kryterium doboru było to, aby one były dla mnie ciekawe. 

Czy utwory na „Chosen poems” są skończonymi całościami, czy znajdują się pośród nich także fragmenty dłuższych improwizacji?
Pojawiają się obie formy. Co więcej, jedyną produkcją tej płyty jest miks. Nie kleiłem ze sobą poszczególnych fragmentów, tworząc w ten sposób nowe kompozycje. Zdarzają się tu za to pięciominutowe wycinki dłuższych improwizacji.

Czy nagrywanie solo ma jakiś wpływ na twoją działalność i umiejętność grania w zespołach, czy są to zupełnie rozdzielne ścieżki?
To są zupełnie odrębne sprawy. Wiesz, zawsze interesowała mnie moja rola w zespole. Często zastanawiam się, jaka ona jest w trzydziestoosobowej grupie, a jaka w kwartecie. W każdym zespole gram w inny sposób i mam inne zadania, co bardzo mnie fascynuje. Faktycznie, bardzo lubię kameralne formy – solo czy duet. Z drugiej strony z Maćkiem Trifonidisem biorę udział w projekcie 3275 kg Orchestra, gdzie muszę całkowicie podporządkować się  grupie i dokładnie wywiązywać się z powierzonej mi roli. Takie dopasowywanie się jest zawsze ciekawym wyzwaniem. Granie w kilkudziesięcioosobowym składzie i duecie to dwie zupełnie inne sprawy. Tak jak inaczej gra się na dużych scenach, a inaczej na małej.

A propos scen to ostatnio miałeś okazję wystąpić w dość niecodziennej oprawie – mam na myśli twoje koncerty w ramach suportu Swans. Jak wspominasz to wydarzenie?
Wymyśliłem, że ze względu na rozmiar sali ograniczę swój kontakt z publicznością praktycznie do zera. Początkowo pod sceną nie było jakoś tłoczno, ale ludzie zeszli się w trakcie i zaczęli słuchać. Byłem bardzo pozytywnie zaskoczony zarówno liczebnością zainteresowanych, jak i samym odbiorem. Dla mnie to bardzo pociągające spotkać się z publicznością, która liczy sobie 600 osób i przyszła tu w trochę innym celu. Uważam, że oba te koncerty wypadły naprawdę dobrze. Zresztą sami panowie ze Swans odebrali to super fajnie i myślę, że będzie o sobie dobrze myśleć w przyszłości.

Przygotowując się do takiego koncertu, wybierasz te elementy, które mogą być bardziej atrakcyjne dla fana ciężkiej, gitarowej muzyki?
Oczywiście, że tak. Tak samo jak rodzaj instrumentu determinuje nasze możliwości, tak samo robi to miejsce bądź rodzaj wydarzenia. Przed Swans starałem się więc grać nieco inaczej niż zwykle, pewnie mocniej.

Rozmawiamy zaraz po koncercie. Zastanawiam się czy zakończenie prac nad płytą to moment, w którym jesteś już całkowicie wyprany z pomysłów, czy wręcz przeciwnie – każdy album to zaczyn czegoś nowego, czegoś co wykorzystujesz w przyszłości?
Przychodzisz dać koncert i sięgasz do zaplecza z materiałem, który jest ci bliski i poznany. Nagle, w trakcie występu, dochodzi jednak do wygenerowania kolejnych inspirujących dźwięków. Czasem przez pomyłkę, innym razem przez pomyślny splot ruchów i wydarzeń. Zaczynam wykorzystywać je w najbliższych działaniach. Odnosi się to do gatunków muzycznych, nurtów stylistycznych oraz aromatów, które mogą się pojawić podczas improwizacji. Odpowiadając na twoje pytanie, ten projekt  cały czas ewoluuje. Nie jest w żaden sposób zamknięty. Mam nadzieję, że nigdy nie będzie.

I dobrze, odgrywanie tego samego byłoby z pewnością nużące także dla ciebie.
Tak, nawet jeśli te utwory zachowują pewne struktury. Nie jesteśmy w stanie wyzbyć się swoich doświadczeń. Każdy z nas po nie sięga – nawet  improwizatorzy. Wychodząc na scenę, jakoś intuicyjnie korzystamy z tych najpewniejszych ruchów. Tylko od klasy muzyka zależy, ile on takiego poważnego backgroundu posiada i jakie są jego możliwości. To, co wyniknie ze spotkania na scenie jest wypadkową wielu czynników. Sam staram się wychodzić na scenę, mając jak najszersze zaplecze, które ciągle rozwijam. Wówczas mogę zadecydować, że dzisiaj gram bardziej akustycznie, bo Pardon, To Tu kojarzy mi się z taką muzyką. Jestem więc otwarty na zmiany. Nie potrafię powiedzieć, co się z tym stanie za rok.

A w najbliższych tygodniach?
Na początku roku będę chciał trochę odpocząć, bo ta solowa płyta wyciągnęła ze mnie sporo energii. Przede mną jednak kolejne nagrania – tym razem wraz z Modular String Trio, moim trio grającym muzykę improwizowaną. Koncertowo robię sobie krótką przerwę i wracam 17 stycznia  koncertem na Dniach Muzyki Nowej w gdańskim klubie Żak.