Greg Osby - muzyka nie jest sportem indywidulanym

Autor: 
Piotr Jagielski
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Znamy go dobrze. Jest jednym z najznakomitszych amerykańskich saksofonistów, kompozytorem, gwiazdą światowej sceny jazzowej, od lat szef swojej własnej wytwórni Inner Circle Records, był kuratorem Sopot Jazz Festival i wziął udział w wybornej płycie Tyshawna Soreya ze standardami. Czas przypomnieć wywiad sprzed lat. 

Jazzarium: Przyjechał pan do Polski jako kurator festiwalu Sopot Jazz 2016. Co postawił pan sobie za główny cel całego przedsięwzięcia?

Greg Osby: Chciałem zainicjować cykl koncertów pod szyldem „East Meets West”, wspólne występy muzyków ze Stanów Zjednoczonych i Polski. Marzy mi się także, by festiwal stał się platformą do spotkań młodych amerykańskich jazzmanów z legendami polskiej muzyki, takimi jak Tomasz Stańko czy Zbigniew Namysłowski. Stworzenie takiego „salonu muzycznego” byłoby wspaniałą sprawą. Najważniejsze dla mnie jest, by wpoić młodym muzykom schematy wspólnego działania dla sprawy. Muzyka nie jest sportem indywidualnym, pracujesz w grupie – zwłaszcza jeśli grasz jazz. Musisz więc nauczyć się pracować z innymi ludźmi, którzy mogą na przykład nie podzielać twojej wizji artystycznej. Konieczna jest umiejętność harmonijnego współpracowania, organizowania się. W Polsce od zawsze aż roiło się od interesujących artystów o których muzycy i słuchacze za Oceanem nawet nie słyszeli. Chciałbym żeby to się zmieniło. Przywiozę też chętnie wspaniałych, choć niezbyt sławnych jazzmanów z Ameryki, by polska publiczność mogła zapoznać się z tym, co mają do powiedzenia.

 

J: Przez całe dekady polski jazz naśladował amerykański. Od pewnego czasu coraz chętniej nawiązuje jednak do polskiej muzyki ludowej i poważnej. 

G. O.: Zawsze twierdziłem, że europejska muzyka może spoglądać wstecz znacznie dalej, głębiej niż amerykańska. Jesteśmy jednak stosunkowo młodym narodem. Muzyka poważna, ludowa jest jednym z najciekawszych punktów odniesienia i inspiracji dla jazzu jaką jestem sobie w stanie wyobrazić. To dobry kierunek do rozwoju tożsamości polskiego jazzu, który – owszem – czerpał z amerykańskiego, ale w moim odczuciu zawsze pozostawał nieco odrębny. Miał i ma nadal swoją własną historię do opowiedzenia, własne unikatowe brzmienie. Zwracam uwagę na różnego rodzaju niuanse również ze względów egoistycznych – nieustannie poszukuję nowych elementów, które mógłbym wprowadzić do mojej własnej muzyki.

J: Kilka lat temu w „New Yorkerze” pojawił się felieton zatytułowany „Sonny Rollins o sobie samym”, mówiący o karierze jazzmana w bardzo gorzkich słowach; że grając jazz Rollins zmarnował życie. Wywołał prawdziwe oburzenie, choć w oczywisty sposób jego intencją była satyra. Czy faktycznie autor przegiął nabijając się z Rollinsa, czy może przesadziło jazzowe środowisko? Jak postrzegany jest dziś jazz w Ameryce – jest obiektem drwin?

G. O.: Wydaje mi się, że  problemem był wybór Sonny’ego Rollinsa – ikonę i człowieka doświadczonego przez życie, który traktuje swoją sztukę bardzo poważnie – na bohatera takiego artykułu. Sonny nigdy nie uprawiał błazenady, nie wydurniał się na scenie. Więc był to wybór, w moim odczuciu, w złym guście. Jazzowe środowisko bardzo ceni i dba o Rollinsa, więc odebrało ten tekst jako atak, obrazę. Wzięli to bardzo osobiście. Jazz jest kiepskim obiektem żartów ponieważ nie dysponuje „siatką ochronną”, jaką może pochwalić się muzyka rockowa czy popularna, w którą inwestowane są ogromne pieniądze, z którą wiąże się sława i blichtr. Jazz to ciężki kawałek chleba. W ogóle nie śmieszny. Co gorsza, wydaje się, że ten artykuł to tylko część szerszego problemu, serii „szpilek” wbijanych w jazz przez media. Jakby ktoś chciał obrazić jazz, nie wiem z jakiego powodu. Równie dobrze „New Yorker” mógł wyśmiać muzykę klasyczną pisząc, że muzycy są na jej gruncie tylko narzędziami, niczego sami nie tworzą. Muzycy jazzowi traktują swoje kompozycje jakby były ich dziećmi. Z wykonywaniem tej muzyki wiąże się wiele trudów: brak finansowej gratyfikacji, frustracja, poczucie wiecznego niespełnienia. Rozumiem więc, że felieton z „New Yorkera” wywołał burzę.

 

J: Pan występował w grupach funkowych i rhythm and bluesowych. Nie obawiał się pan wkroczyć w jazzowy świat, który – jak pan powiedział – wiąże się z frustracją i niespełnieniem?

G. O.: Zorientowałem się, że nie mam wyboru. Wraz z rozwojem świadomości i umiejętności muzycznych jazz był jedyną drogą, naturalną konsekwencją muzycznej ewolucji. Szukasz form i środowisk, które będą napędzały, które będą stanowiły wyzwanie do dalszej pracy. Wyrosłem z poprzednich form, jakimi się zajmowałem, jak funk czy rock. Rozglądałem się za czymś, co byłoby bardziej treściwe. Wcześniej grałem, a ludzie tańczyli. Muzyka nie mogła obchodzić ich mniej. Nie żebym jakoś szczególnie potrzebował schlebiania i głaskania po główce, ale chciałem grać coś, co ma jakieś znaczenie. Coś więcej niż tylko zabawa. Coś, co byłoby odzwierciedleniem tego, co mnie trapi i o czym myślę. Tak zwykle się to dzieje – idziesz w górę, nie porzucasz jednak tego, co robiłeś wcześniej. Funkowe grupy mają wspaniały groove, wyczucie rytmu i jakąś naturalność, swobodę. Wielu młodych muzyków gra tylko jazz i brakuje im czasem takiej podstawy, jak granie w grupie funkowej. Uczyli się w szkole, od nauczycieli. Nigdy nie grali dla pięciuset roztańczonych osób.

J: Sonny Rollins przyznał, że do jazzu przyciągnął go wizerunek muzyków – świetnie ubranych, otoczonych najpiękniejszymi kobietami charyzmatycznych potępieńców. Wizerunek, karykatura nawet, utwierdzona w filmach o Bixie Beiderbecke czy Charliem Parkerze. Jak było w pańskim przypadku?

G. O.: Nie ukrywam, ten romantyczny image działał mocno na wyobraźnię młodego człowieka. Ale przeważyła wrodzona ciekawość i ambicja. Gdy po raz pierwszy usłyszałem Charliego Parkera myślałem tylko o tym, jak on robi to, co robi. Jak to jest możliwe? Chciałem to rozgryźć, miałem obsesję, działało mi to na ambicję. Chciałem sięgnąć tej wysoko zawieszonej poprzeczki. To długa podróż; codziennie stykam się z czymś nowym, wzbogacającym moją pracę. Chyba tak powinno być. To chyba znak postępu – być wiecznie w drodze, nie czuć spełnienia, samozadowolenia.

J: Czy kiedyś przychodzi moment wytchnienia w którym pokiwa się z uznaniem nad własnym dziełem?

G. O.: To pocałunek śmierci. Kolejnym krokiem jest twórcza anemia. Dochodzisz do ściany i zamiast próbować ją przebić czy choćby obejść, po prostu przed nią stoisz, albo odwracasz się na pięcie i odchodzisz. Nie musisz przecież nikomu niczego udowadniać skoro jesteś już taki wspaniały. Sobie samemu też nie. Jesteś zadowolony. Nie chcę żyć w ten sposób. Nigdy nie wolno uwierzyć w recenzje. Ani te dobre, ani te złe. Znałem wielu muzyków, którzy chwalili się dobrymi recenzjami. Skoro napisano, że są świetni to tak przecież musi być, nie ma innego wyjścia! Tyle tylko, że napisano tak dwadzieścia lat temu a od tamtej pory nikt nie napisał już nic więcej. Ale niektórzy do dziś wierzą w recenzje sprzed lat. Satysfakcja nie jest sprzymierzeńcem.

J: Oglądałem kiedyś jak Lee Konitz przygotowuje się z zespołem do koncertu. Grali jakiś numer – zaczynali go, po kilkunastu sekundach Konitz przerywał, machał zirytowany rękami i powtarzał, że „nie czuje się komfortowo”. On – Lee Konitz. Nie czuł się komfortowo.

G. O.: Trzeba uważać, żeby nie przesadzić z samokrytyką. Dobrze mieć do siebie dystans i wymagać wiele, ale bycie nieustannie krytycznie, negatywnie nastawionym do swojej własnej pracy potrafi ją zniszczyć albo sparaliżować. Nie jestem wobec siebie aż tak krytyczny. Choć na wielu moich płytach są błędy, pomyłki – słyszę je i odczuwam boleśnie – nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby je poprawić, nagrać raz jeszcze - idealnie. Ja o nich wiem, nikt inny. Odpuściłem bo ogólny nastrój sesji i energia była właściwa i to się dla mnie liczyło. Nie jestem muzykiem klasycznym, nie jestem nieomylny. Chodzi mi o to, żeby powiedzieć, co chciałem powiedzieć. To dla mnie najważniejsze.

J: Pomyłki czynią muzykę ludzką.

G. O.: Dokładnie. Nie potrafię słuchać muzyki popularnej, wypolerowanej w studiu, idealnej i wyprodukowanej przez komputer. Jazz zawsze był doświadczeniem wspólnotowym. Każdy z uczestników sesji nagraniowej czy koncertu wnosił do muzyki coś innego, intymnego; wymienia się pomysły i emocje. Reaguje się na siebie nawzajem, reaguje się na pomyłki. Maszyny odtwarzają bezbłędnie to, do czego zostały zaprogramowane. Dla mnie to jest wyprane z tego, co czyni muzykę ludzką, rzeczywistą.

 

J: Czy jest coś we współczesnym popie coś, co wydaje się panu ciekawe?

G. O.: Przez pewien czas flirtowałem z popem  - nawet więcej, to był romans. Lubię pop, o ile nie jest zdominowany przez elektronikę, o ile występuje w nim jakiś element ludzki. Ważne jest dla mnie jeśli oddaje w jakiś sposób doświadczenie bycia człowiekiem, jakąś cechę kondycji ludzkiej, która jest przecież jedynym prawdziwym tematem sztuki. Ciekawe są opowieści o sukcesach i szczęściu w tęczowej krainie, ale równie interesujące, może nawet bardziej, są historie o rozczarowaniu i smutku. Fajnie jest, jeśli możesz zamknąć oczy i wczuć się w muzykę, zastanowić nad tym, o czym mówi a nie tylko bezmyślnie wsłuchiwać się w jakiś loop czy chwytliwy refren. Wpadający w ucho, choć pozbawiony treści i znaczenia. Pop staje się muzyką jednorazową, którą po użyciu wyrzucasz do śmieci. I naprawdę przeżywasz ją, gdy jesteś na prochach i imprezujesz w jakimś klubie. Wtedy nie przeszkadza ci powtarzalność. Ale jeśli usiądziesz na trzeźwo i skupisz się na tym: usłyszysz wciąż ten sam jeden motyw zapętlony przez dziesięć minut - oszalejesz. To jak tortury.

J: Ale powtórzenie, podobnie jak błąd, jest przecież wyrazem tego ludzkiego elementu.

G. O.: Zgoda. Poprawię się – powtórzenie pozbawione wariacji, jakiegoś odchylenia.

J: Ostatnio muzyka popularna w Stanach została wciągnięta w obręb polityczny. Występ Beyonce w przerwie Superbowl był szeroko komentowany. Nie brakowało głosów oburzenia. Rudolph Giuliani powiedział nawet, że Beyonce zrujnowała wszystkim miłe popołudnie swoją „kampanią rasową”. A przecież wszyscy przyszli obejrzeć mecz footballowy!

G. O.: Niektórzy artyści uważają, że ich obowiązkiem jest wykorzystanie sceny i uprzywilejowanej pozycji do wypowiadania się o polityce. Nie wiem czy faktycznie tak jest, czy artysta rzeczywiście dźwiga na sobie taką odpowiedzialność. Ale uważam, że są wśród nich jednostki odpowiednie do mówienia o ważnych sprawach o politycznej czy społecznej naturze, kompetentne. Są też tacy, którzy nie powinni się na ten temat wypowiadać ponieważ nie wiedzą wystarczająco wiele. Kłopot polega na tym, by to głos tych rozsądnych był słyszany. Ważne by nie straszyć ludzi, nie wzbudzać skrajnych emocji, bo te nigdy nie są dobrym doradcą. Tylko dlatego, że masz głos, siłę i pewność swojej racji nie oznacza koniecznie, że się nie mylisz. Nie należy narzucać nikomu ideologii bo w pewnym momencie przestaniesz robić muzykę, tylko staniesz się aktywistą czy politykiem, jak U2. Ta cała sprawa z  występem Beyonce nabrała przerażających rozmiarów, wszyscy o tym trąbili. Akurat obchodzony był Black History Month a ona zdecydowała się wyidealizować i przedstawić element historii czarnych Amerykanów, nieco kontrowersyjny.

Nie wydaje mi się by Beyonce chciała kogokolwiek tym obrazić czy wyzwać, ani że było to jakieś wezwanie do przemocy czy rewolucji. Zrobiła to, co chciała zrobić, co uważała za słuszne. Urażeni poczuli się tym jedynie ludzie, którzy mają zupełnie inny pogląd na to, czym jest równość. I używają to jako wymówki dla swoich własnych uprzedzeń: „oh, popatrzcie na nią, gloryfikuje terrorystów i bandytów. Co ona sobie wyobraża!” A sami nie znają historii! Czarne Pantery to organizacja która powstała jako rodzaj straży obywatelskiej. Dbali o młodzież, mieli programy edukacyjne, prowadzili stołówki i jadłodajnie dla bezdomnych. Bronili ludzi przed policją, która zupełnie nie dbała o czarnych i sama stanowiła zagrożenie. Dziś takie rzeczy kończą się na pierwszych stronach gazet bo każdy ma kamerę w telefonie i jest internet, ale warto pamiętać, że kiedyś – i to zupełnie niedawno - było zupełnie inaczej. Wykorzystują Beyonce dla własnej ideologii, własnych rozgrywek. Ameryka jest rasistowska a teraz na dodatek jej rasizm znalazł nowego rzecznika w osobie Donalda Trumpa.

J: Wyobraża pan sobie prezydenta Trumpa?

G. O.: Nie.

J: Ale wiele wskazuje na to, że…

G. O.: Nie ma mowy.