Billy Bang - muzyczne katharsis!

Autor: 
Marek Romański

Jeszcze nie tak bardzo dawno miłośnicy jazzowej wiolinistyki czekali z wypiekami na twarzach aż na rynku pojawi się kolejna płyta Billego Banga - skrzypka, który był jednym z najbardziej oryginalnych muzyków w tej kategorii instrumentalnej. Czekali aż do 11 kwietnia 2011 roku, kiedy to jazzowy świat obiegła wieść, że Bang zmarł w skutek powikłań raka płuc. W Polsce występował kilka razy, m.in z grupą Tri Factor, w której obok niego grali Kahil El'Zabar i Hamiet Bluiette czy też z formacją FAB gdzie towarzyszyli mu Joe Fonda na kontrabasie i legendarny perkusita Barry Altschull.

Bang nie prezentował europejskego podejścia do skrzypcowej tradycji w jazzie. Z jego szorstkim, i nieułożonym, przesyconym bluesem  brzmieniem bliżej było mu do estetki fiddlerów, ludowych muzykantów dla których muzyka nie była dziedziną akademicką, ale nieodłączną cześcią życiowej codzienności i ekspresją w czystej niemal postaci. Podczas jednego z pobytów w Polsce Billy Bang udzielił wywiadu dla magazynu Jazz & Classics. Rozmowa ta, przeprowadzona przez Marka Romańskiego nigdy nie została opublikowana, ale dzisiaj w dniu urodzin tego wspaniałego skrzypka dobrze bedzie przywołać ją pamięci w takiej postaci, w jakiej autor ją przygotował. Maciej Karłowski 

Billy Bang z pewnością należy do najoryginalniejszych skrzypków w historii jazzu. Od powrotu z wietnamskiej wojny w 1967 roku związany był z awangardową sceną AACM (Association of Advancement for Creative Musicians) i nowojorską sceną loftową. Współpracował z najbardziej kreatywnymi muzykami w nowoczesnej historii jazzu – Anthony’m Braxtonem, Muhalem Richardem Abramsem, Sun Ra, Henrym Threadgillem, Olu Darą i wieloma innymi. Wypracował sobie bardzo charakterystyczny, męski, szorstki, pełny pizzicat sposób gry na skrzypcach. Rozmowa z tymi niezwykle sympatycznym artystą odbyła się tuż po jego koncercie w ramach Ery Jazzu w Sali Kongresowej w Warszawie. Jeszcze dzień wcześniej był w szpitalu w związku z chorobą wrzodową. Podczas wywiadu podjął mnie jednak pełną szklanką brandy, sam zresztą też sobie nie żałował. I tak trwała nasza rozmowa – każde kolejne pytanie łączyło się z następną szklanką. To prawdziwy mężczyzna – nie tylko w muzyce, ale i w życiu.

MAREK ROMAŃSKI: Jak wspominasz swoje muzyczne początki?

BB: Zacząłem grać na skrzypcach jako mały chłopiec. Grałem w szkolnej orkiestrze, brakowało tam skrzypka, więc kazali mi grać na tym instrumencie. Wychowywałem się w Harlemie i południowym Bronxie. Wiesz jak to jest, to były czarne dzielnice, wszystko kręciło się wokół klubów jazzowych. Dzieciaki marzyły o życiu jazzmanów i przesiadujących w klubach gangsterów. Wszyscy wzdychali na widok szpanerskich ubrań, limuzyn i ekstra lasek, jakie towarzyszyły tym wybrańcom losu. A my spędzaliśmy czas na łażeniu po mieście, ulicznym tańcu i grach na pieniądze, czy kto tam co miał. Skrzypce w tym środowisku to był straszny obciach. Kojarzyły nam się z wyfrakowanymi muzykami z orkiestry, albo z salonowymi grajkami. Saksofon, trąbka, perkusja – to było coś, a skrzypce? Skrzypce to jeden, wielki wstyd. Dlatego, kiedy już nie musiałem, to porzuciłem ten instrument na rzecz perkusji. W latach 60. coraz bardziej popularne były rytmy latynoskie. Wielu muzyków z Kuby i innych krajów przywoziło do nas to nowe, rytmiczne myślenie. Ja też się tym fascynowałem i przerzuciłem się na perkusję. Dostałem stypendium w szkole w Massachussets. Tam uczyłem się gry na zestawie perkusyjnym. W 1965 roku dostałem powołanie do armii i wysłano mnie do Wietnamu. Kiedy wróciłem miałem 21 lat. Przyjechałem do kraju i musiałem wszystkiego uczyć się od nowa. Próbowałem saksofonu i kontrabasu, ale szybko zrozumiałem, że już za późno na tworzenie od podstaw. Sięgnąłem więc ponownie po stare, znajome skrzypce. Wtedy wzorem był dla mnie Leroy Jenkins. Czułem, że straciłem zbyt wiele czasu i ćwiczyłem jak szaleniec całymi godzinami, każdego dnia... Wiedziałem, że nie mam już szans wypracować sobie klasycznej techniki, dlatego próbowałem grać jak folkowi skrzypkowie, fiddlerzy. To miały być czarne skrzypce, szorstkie i chropowate, jak nasza czarna dusza.

MR: W twojej grze słychać sporo ze stylu Stuffa Smitha.

BB: Tak, to był jeden z moich głównych wzorów. To był wspaniały skrzypek, pierwszy, któremu udało się oddać chropowatość i bogactwo faktury saksofonu na tym instrumencie. Słuchałem go jako młody chłopak, ale później zapomniałem o nim, podobnie jak o skrzypcach. Kiedy wróciłem z Wietnamu był moim głównym drogowskazem i jest nim do dzisiaj. Mam tych drogowskazów zresztą dużo więcej – Duke Ellington, wielu saksofonistów – Ben Webster, Coleman Hawkins, John Coltrane, jeśli chodzi o mój instrument – Polak Zbigniew Seifert, Jean-Luc Ponty. Gra tego ostatniego dzisiaj niezbyt mi się podoba, ale to, co robił w latach 70. było naprawdę świetne. Zawsze interesowała mnie jednak czarna ekspresja, perkusyjność, chropowatość. Dlatego nigdy nie pociągał mnie np. Stephane Grapelli. Dla mnie ten styl był zdecydowanie zbyt łagodny, wypolerowany, taki... europejski.

MR: Opowiedz trochę o swoim pobycie w Wietnamie.

BB: Wysłano mnie tam w 1966 r. Straciłem na to dwa lata – standardowy okres, dla każdego rezerwisty. Na początku przechodziliśmy 6-miesięczny okres przygotowawczy, a później wysyłano nas już do konkretnych jednostek w Wietnamie. Dziś, kiedy o tym myślę, dziękuję Bogu za ten okres przygotowawczy. Gdyby nie on, na pewno nie byłbym w stanie przetrwać w dżungli. Żeby się uratować potrzebowałem też trochę inteligencji i sprytu – na szczęście potrafiłem to w sobie znaleźć. Wychowałem się w biednej, czarnej dzielnicy – tam też trzeba było walczyć o przetrwanie – te doświadczenia przydały mi się później na wojnie. Trafiłem do piechoty. Posługiwałem się kilkudziesięcioma rodzajami broni, byłem w samym środku dżungli. Na pierwszej linii. To my pierwsi spotykaliśmy się z oddziałami wroga. Kiedy wspominam to, co tam się działo nie potrafię sobie wytłumaczyć, dlaczego jeszcze żyję.

MR: Czy masz jeszcze jakiś kontakt z kolegami z wojska?

BB: Po powrocie do kraju nie chciałem się z nikim widzieć, a szczególnie z kolegami z jednostki. Dlatego, niestety, straciliśmy ze sobą kontakt. Później trochę tego żałowałem. Może razem łatwiej by nam było przezwyciężyć wojenną traumę, ale po prostu nie mogłem inaczej. Z Wietnamu wrócił strzęp człowieka, pod niewiele znaczącą nazwą Billy Bang. Jedyna rzecz, która pozwoliła mi przetrwać to muzyka. Nie było dla mnie miejsca w rodzinie, wśród dawnych przyjaciół, nie chciała mnie nawet moja ojczyzna. Muzyka była dla mnie schronieniem i ostoją – jedyną rzeczą, która była tylko moja, posłuszna mi i w niej czułem się bezpiecznie. Tuż po przyjeździe wpadłem w jakieś dziwne odrętwienie, nie chciało mi się nic robić. Dopiero dźwięki, muzyka, spowodowały, że wziąłem do ręki instrument. Dla wszystkich byłem dziwakiem, który wrócił z wojny, dla niektórych morderczym imperialistą. Dla muzyków byłem po prostu innym muzykiem, który nie musi za nic odpowiadać, a swoją wartość udowadnia każdego dnia po prostu grając na skrzypcach. Żeby znaleźć muzyczne bratnie dusze włóczyłem się po klubach, grałem na wszystkich możliwych jamach, we wszystkim, nawet najbardziej zakazanych loftach. W muzyce się wtedy wiele działo, bardzo aktywna była szkoła chigagowska, AACM, Art. Ensemble of Chicago, Anthony Braxton, Leroy Jenkins i inni. Powstawała nowojorska scena loftowa, ludzie tacy jak Sam Rivers, Fred Anderson, Rashied Ali robili naprawdę fascynujące rzeczy. Czułem, ze jest w tym wszystkim dla mnie miejsce. Życie zaczęło się dla mnie na nowo. W Wietnamie nie miałem żadnego kontaktu z muzyką, to też wyróżniało ten nowy okres mojego życia. Chciałem mieć kontakt ze wszystkim, czego tam nie było. Czas po powrocie był straszny – przeżywałem niekończące się koszmary, piłem, używałem narkotyków. Gdyby nie wolność, którą odnalazłem w muzyce nie byłoby mnie już na świecie.

MR: Czy płyta „Vietnam The Aftermath”, to Twoje katharsis, próba pozostawienia za sobą wojennego koszmaru?

BB: Absolutnie tak. Pomysł tej płyty ciągnął się za mną od powrotu z frontu. Wiedziałem, ze w końcu ja nagram. Te kompozycje rodziły się we mnie, przekształcały się wraz ze mną, tak jak moja wyniszczona Wietnamem świadomość. Przez cały ten czas poszukiwałem odpowiednich muzyków, odpowiedniego rodzaju dźwiękowego porozumienia. Szukałem wreszcie firmy, która wydałaby to w takiej formie na jakiej mi zależało. Wszystko to znalazłem za pośrednictwem Justin Time. Na tej płycie zawarłem moje najintymniejsze wspomnienia, doświadczenia, o których nikomu nie mówiłem i do jakich z trudem przyznaję się nawet sam przed sobą. Udało mi się znaleźć do tego projektu niektórych z najlepszych muzyków w Nowym Jorku. Na pewno należy do nich pianista John Hicks, saksofonista Frank Lowe, czy grający u mnie na flecie Sonny Fortune. Michel Carvin choć nie jest bardzo znany to gra na bębnach fantastycznie, Butcha Morrisa nie muszę nikomu przedstawiać.

MR: Czy dzięki temu nagraniu udało Ci się wyzwolić od twoich demonów?

BB: Mam taką nadzieję. Ale nigdy nie wiadomo tego na pewno. Z pewnością jestem dzisiaj spokojniejszym człowiekiem niż, powiedzmy, 10 czy 15 lat temu. Ale demony są wszędzie wokół nigdy nie wiesz, czy nie dopadną cię w chwili, gdy się najmniej tego spodziewasz.

MR: Czy po powrocie z Wietnamu zmieniło się twoje postrzeganie świata, polityki, innych ludzi?

BB: Nie wiem, czy się zmieniło. Ja się bardzo zmieniłem. Byłem bardzo rozczarowany światem, moim krajem, tym co ze mną zrobił.

MR: Dlaczego wtedy, po powrocie wybrałeś AACM i muzyków związanych ze sceną freejazzową?

BB: Ja tego nie wybierałem. John Coltrane, Archie Shepp to była nie tylko propozycja muzyczna, ale i polityczna. J, naturalna koleją rzeczy, wpisywałem się po moich doświadczeniach w taki rodzaj politycznego i socjalnego myślenia, a stąd prosta droga prowadziła do takiej właśnie muzyki. AACM i scena loftowa to była pochodna tego co wcześniej wypracowali Coltrane, Shepp, Albert Ayler czy Ornette Coleman. Chyba nie wyobrażasz sobie, że przy moim ówczesnym stanie ducha będę grał w eleganckiej restauracji z kimś w rodzaju Stana Getza. Nie żebym miał coś przeciwko Getzowi, ale to nie była moja muzyka. Szukałem wtedy czegoś naprawdę mocnego, co pozwoliłoby mi odreagować wszystkie moje frustracje i jednocześnie wyrazić moją niezgodę na taki a nie inny świat. Najpierw znalazłem to w zespole Sun Ra Orchestra. Myślę, że do dzisiaj Sun Ra nie zdobył sobie takiej pozycji na jaką naprawdę zasługiwał. To z pewnością jeden z największych bandleaderów XX w. Postawiłbym go tuż za Dukiem Ellingtonem. Bardzo dobrze się czułem w jego zespole, grałem zresztą z ta orkiestrą nawet po śmierci Sun Ry, ponieważ miałem ogromny szacunek do grającego na saksofonie Johna Gilmore’a – kolejna zapomniana trochę wielka postać. W nowojorskich loftach grałem z tymi wszystkimi ludźmi – Anthonym Braxtonem, Henry’m Threadgillem, Olu Darą, Davidem Murrayem. Ci ludzie mieli w sobie ogromną siłę, wolę przełamywania ograniczeń zarówno muzycznych, jak i społecznych. To były naprawdę piękne czasy. Brakuje mi trochę tego dzisiaj. Teraz nikomu już na niczym nie zależy, wszyscy próbują się przystosować do tego co jest, nikt nie próbuje już niczego zmieniać, walczyć o lepszy świat. Kolejnym problemem jest brak indywidualności. Mam wrażenie, ze należę do pokolenia dinozaurów;. Kiedy odejdziemy na świecie zostaną już tylko klony doskonale wyuczonych, pozbawionych własnego wyrazu catów. Mówię poważnie – nie jestem w stanie dzisiaj rozpoznać żadnego z tych cyzelujących swoją technikę dzieciaków. Ich muzyka rodzi się pod palcami, a nie w głowie. Nie tędy droga. Najpierw trzeba coś przeżyć, mieć coś do powiedzenia, a dopiero potem można zacząć poważnie grać. Kto zresztą będzie kupował ich płyty, jeśli wszyscy brzmią tak samo? Naprawdę nie wiem. Myślę, że to też jest kwestia polityczna. Kiedy wszyscy myślą tak samo, kiedy nie ma na świecie indywidualności to łatwiej jest to wszystko kontrolować.

MR: Co działo się później?

BB: Och, grałem w wielu różnych konfiguracjach personalnych, stosunkowo często z Olu Darą na trąbce. Przez pewien czas współpracowałem z Billem Laswellem i jego grupą Material. Dzisiaj współpracuję z Hamietem Bluiettem i Kahilem El Zabarem. Jestem z tego zespołu bardzo zadowolony – panuje w nim prawdziwa demokracja, czuję, że każdy z nas jest oddzielną jednostką mającą te same prawa. Mamy do siebie ogromny szacunek – to sprawia, że nie ma miedzy nami żadnej rywalizacji a każdy ma podobny wkład w powstanie muzyki. Moja gra z tymi muzykami jest trochę inna niż w innych zespołach. Czasami staram się brzmieć jakbym grał na jakimś afrykańskim instrumencie, a nie na skrzypcach.

MR: Opowiedz o swoich planach na przyszłość.

BB: W połowie roku będę nagrywał kolejna część „Vietnam The Aftermath”. Tym razem będzie to większy, kilkunastosobowy band. Czeka mnie długa trasa z Bluiettem i El Zabarem, a później seria koncertów z moim własnym zespołem. Czeka mnie też nagranie filmu o mnie przez BBC. To będzie paradokumentalny film o mojej muzyce, Wietnamie, lofcie i wszystkich tych sprawach – zobaczymy co z tego wyjdzie.