WSJD: Dzień trzeci - „Czarne konie” Mariusza Adamiaka

Autor: 
Maciej Krawiec
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Trzeci dzień Warsaw Summer Jazz Days zapowiadany był jako „czarny koń” festiwalu ze względu na koncerty dwóch nieznanych szerzej w Polsce zespołów: wibrafonisty Warrena Wolfa i gitarzysty Liberty Ellmana. Trio Wolfa wyszło na sceną jako pierwsze, zaś występ kwintetu Ellmana wieczór kończył. Środkową jego część wypełnił mistrz organów Hammonda, Joey DeFrancesco. Czy „czarne konie” Mariusza Adamiaka spełniły oczekiwania?

Wibrafonista jeszcze przed pojawieniem się na scenie był niejako na straconej pozycji, gdyż Mariusz Adamiak, zapowiadając jego koncert, nie krył poirytowania faktem, iż Wolf miał wystąpić w kwartecie z pianistą, a nie w trio. Szef festiwalu poprosił więc publiczność o bycie szczególnie wymagającą dla Amerykanina. Wolfowi towarzyszyli Joe Sanders na kontrabasie i Kendrick Scott na perkusji – ta sama sekcja grała dwa dni wcześniej z Geraldem Claytonem. Pomimo nieobecności czwartego muzyka, fortepian na scenie się znalazł i niedługo po rozpoczęciu koncertu przekonaliśmy się, dlaczego. Wolf wystąpił bowiem w dwóch rolach: zarówno wibrafonisty, jak i pianisty. W sensie organizacyjnym poradził sobie z tym nieźle, sprawnie zmieniając instrument zgodnie z logiką muzyki. Jego pospieszne przechodzenie zza wibrafonu do fortepianu i z powrotem mogło robić nieco kuriozalne wrażenie, ale wydaje się, że z powodzeniem realizował on partie obu instrumentów. A jaki to był koncert? Muszę przyznać, że słuchając go, raz po raz przypominał mi się fragment z traktującego o sztuce opowiadania Balzaka „Nieznane arcydzieło”: „Czegóż więc brakuje? Prawie niczego, ale to „prawie” stanowi o wszystkim”. Otóż warsztatowo było jak należy, Wolf wygrywał kaskady cudownie brzmiących na wibrafonie dźwięków, zaś towarzysząca mu sekcja swingowała aż miło. Jazzowi Wolfa brakowało jednak jakiegoś nerwu, charakteru, który pozwoliłby słuchaczom na przeżycie czegoś więcej niż tylko przyjemności ze słuchania „ładnej” muzyki. Wyjście poza rzetelne rzemiosło nastąpiło pod koniec koncertu, kiedy to Wolf zagrał bardzo interesujące, rozbudowane wprowadzenie na wibrafonie, zaś Kendrick Scott wykonał ekstatyczne solo na perkusji. To były jednak bardzo nieliczne wyjątki od reguły.

Zupełnie inny koncert dało trio Joeya DeFrancesco. Grający na organach Hammonda i trąbce lider, wspierany przez gitarzystę Jeffa Parkera i perkusistę George'a Fludasa, dał prawdziwy popis pełnego emocji muzykowania. Słuchając go oraz obserwując, jak muzykę przeżywa, narzucała mi się myśl, iż on po prostu muzyką jest: wykonywał długie, efektowne solówki, mając w nich bardzo wiele do powiedzenia. Ciekawie też urozmaicał fakturę swojej gry na organach: raz była ona miękka i ciepła, innym razem szorstka i grudowata. Pokazał również, jak sprawnym jest trębaczem – w jednej z ballad dokonał tego, co Marcus Miller cenił u Milesa Davisa: potrafił swoją muzyką uciszyć widzów i ich wzruszyć. Należy również wspomnieć o świetnej komunikacji lidera ze swoim zespołem: dawał wyraz swojemu uznaniu dla muzyków, zachęcał do gry solo, a także szukał kontaktu wzrokowego z nimi, by w ten sposób jeszcze bardziej przeżywać wspólną radość z grania. To samo trzeba powiedzieć o jego podejściu do publiczności: nieobojętne mu były reakcje słuchaczy, inspirował brawa dla Parkera i Fludasa, zapraszał do zabawy. Był to więc bardzo ludyczny koncert iście mistrzowskiego, jazzu, a chwilami nawet funku.

Na koniec wystąpił Liberty Ellman Quintet w składzie Liberty Ellman na gitarze, Steve Lehman na saksofonie altowym, Jose Davila na tubie i puzonie, Stephan Crump na kontrabasie oraz Damion Reid na perkusji. Tutaj nastawienie muzyków do ich sztuki było inne: dominowało skupienie na wykonywaniu zapętlonych, złożonych kompozycji. Taka poważna, bezkompromisowa, introwertyczna postawa nie wszystkich przekonała – publiczność dość licznie wychodziła w trakcie koncertu. Reakcje tych, którzy zostali na sali do jego końca, były jednak w dużej części entuzjastyczne. Muzyka Ellmana należy bowiem do tego rodzaju wypowiedzi artystycznej, którą się albo kocha, albo nienawidzi. Jest ona hermetyczna, nienastawiona na łatwy efekt ani komunikatywną emocjonalność. Ten, kto mimo to da się wciągnąć w ten niełatwy muzyczny świat, może wyjść z niego nawet zmieniony. I znów przypomina się Balzak, tym razem adaptowany w filmie „Piękna złośnica”: „Chcę panią rozbić w pył, rozproszyć, zobaczyć, co zostanie, gdy pani wszystko zostawi, zapomni. Proszę się nie martwić, odnajdzie to pani wszystko wychodząc, ale nie wiem, czy będzie pani tego potrzebowała”. Mam wrażenie, że Ellman jest w stanie tego właśnie dokonywać z zaangażowanymi w jej odbiór słuchaczami.

Pomimo pewnych zastrzeżeń do sobotnich koncertów, bilans postawienia na „czarne konie” bez wątpienia jest korzystny. Zasługuje na uznanie fakt, że Mariusz Adamiak szuka nowych nazwisk i nie obudowuje programu Warsaw Summer Jazz Days wyłącznie artystami, których czasem zna się aż za dobrze. Clayton i Ellman to – ze wskazaniem na tego pierwszego – najważniejsze jak na razie odkrycia tegorocznej edycji.