WSJD Dzień 4: Bitches Brew Revisited i Nublu Orchestra

Autor: 
Kajetan Prochyra

Od ogłoszenia program tegorocznej edycji WSJD ten dzień był najbardziej nieprzewidywalny I przez wielu najgorliwiej wyczekiwany. Tak jak czarnym koniem zeszłorocznego festiwalu był Mostly Other People Do The Killing, o którym przed imprezą słyszeli nieliczni, w tym roku rola ta przypadła Laurence’owi Morrisowi i jego niezwykłej orkiestrze.

Wieczór rozpoczął jednak projekt rocznicowy – 40 lat temu (w kwietniu 1970) świat ujrzał płytę „Bitches Brew”. Krytycy polemizują ze sobą czy to ten krążek, czy „In a silent way” był przełomowy dla historii jazzu, skręcając ją z drogi akustyczno-swingowo-bopowej w kierunku otwartych przestrzeni elektroniki-rocka-transu i jeszcze większej ilości środków odurzających.

Stanąć w miejscu Milesa Davisa, Wayne’a Shortera, Joe Zawinula, Chicka Corea’i, Dave’a Hollanda, Johna McLaughlina i mierzyć się, z jedną z najbardziej znanych płyt w historii muzyki to zadanie, którego podjąć mogą się jedynie poważni zawodnicy. W kongresowej rodzinie Bitches Brew, jak sami o sobie mówią, przewodził Graham Haynes, trębacz i kornecista. Obok niego na gitarze Vernon Reid, Melvin Gibbs (gitara basowa), Antoine Roney (saksofony), Adam Rudolph (perkusjonalia), DJ Logic (gramofony), JT Lewis (perkusja)  i James Hurt (instrumenty klawiszowe).

Zdania odnośnie występu Bitches Brew Revisited były podzielone. Jednych zafascynowała przestrzeń i bogactwo muzycznych barw zespołu. Muzyka nie była odgrywaniem legendarnego albumu nuta po nucie, ale próbą przeniesienia go we współczesność, reinterpretacji. W kuluarach jednak pojawiły się głosy, że eksperyment przenoszenia dzieła tak ściśle związanego z kontekstem swoich czasów, ludzi, obyczajowość, atmosferę i swoją własną, nie zawsze szczęśliwą, historię jest pomysłem chybionym.

Wydawało się, że muzycy nie uwalniają swojego potencjału, cedując swoją indywidualność na rzecz zespołu. Trudno było wyczuć czy mają jeszcze radość z tego grania.

 

Dokładnie przeciwna sytuacja miała miejsce podczas koncertu Butcha Morrisa i Nublu. Oglądanie tego zespołu przy pracy, było równie fascynujące, co słuchanie ich muzyki. Około 22giej na scenę wyszło dwóch perkusistów (i to jakich!): Kenny Wollesen i Joe Hertenstein, Doug Wieselman i Brandon Ross na gitarach elektrycznych, Michael Kiaer na basie, William McIntyre na wibrafonie, Jonathon Haffner i Ilhan Ersahin (saksofony), ponownie Graham Haynes na kornecie i wreszcie dyrygent – Lawrence D. „Butch” Morris”.

Muzycy nie mieli ze sobą żadnych partytur, ściąg – wpatrzeni byli wyłącznie w swojego przewodnika, który przez godzinę prowadził ich w niezwykłej improwizacji. Chociaż nie było podczas występu Nublu żadnej solówki i wychodzenia przed orkiestrę, można było z łatwością i ogromną frajdą obserwować kunszt poszczególnych instrumentalistów, cudowną twórczą improwizację, jednocześnie niebywałe podporządkowanie i zrozumienie z dyrygentem i wreszcie na te kilkadziesiąt minut mogliśmy zajrzeć w świat niezwykłej muzycznej wyobraźni Morrisa. Było w tym koncercie – występie – performansie coś z tańca współczesnego. Wydawało się, że w muzyce tej tkwi specyficzna cielesność, materialność. Z jednej strony to gesty Morrisa były motorem Nublu, z drugiej to muzycy tworzyli spójny, różnorodny, mechaniczny, choć swobodny organizm. Polot i radość ich wspólnego grania była widoczna w każdej sekundzie występu. Energia zyskała swoje zwieńczenie gdy po jednym, spokojnym, kołysankowym bisie, „Butch” wskoczył na ręce Kenny’ego Wollesena.

Występ Nublu Orchestra był bez wątpienia niezwykłym wydarzeniem i przeżyciem a cały wieczór spotkaniem z dwoma podejściami do grania nowoczesnego jazzu w większym, orkiestrowym składzie na najwyższym poziomie.