Warsaw Summer Jazz Days 2012: Dzień pierwszy za nami!

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Prze wiele miesięcy wyobrażałem sobie pierwszy dzień tegorocznej edycji festiwalu jako spotkanie na scenie dwóch grup, o których cały jazzowy świat pisze dużo i w samych superlatywach, The Bad Plus z gościem specjalnym Joshuą Redmanem oraz kwintet dwóch liderów Dave’a Douglasa i Joe Lovano. Wiadomo było też, że ten dzień w całości będzie rejestrowany przez Telewizję Polską, co cieszy niezmiernie i tym bardziej, że w ostatnich czasach ekipy telewizyjne pojawiają nawet na najważniejszych jazzowych imprezach albo wcale, albo na bardzo krótko.

Jak się okazało później spotkanie to zostało poszerzone o zespół kolejny band, tyle, że z Polski. Jaki? No marna to zagadka. Wybór był oczywisty i łatwy do przewidzenia, bo jak twierdzi wielu dzisiejszy polski jazz Mazolewskim stoi.

Tak więc na dzień dobry w Soho Factory zmaterializował się Wojtek Mazolewski Quintet – jeden z dwóch najważniejszych zespołów lidera, który właśnie teraz ma swoje pięć minut. To na niego polują dziś kamery telewizyjne, obiektywy fotografów, stacje radiowe i dziennikarze kolorowych pism. Wojtek, który ciężko pracuje, aby to zainteresowanie najlepiej spożytkować i umiejętnie podsycać. Jest przy okazji też jednym z najbardziej zapracowanych muzyków jazzowej sceny. Gra dużo, jeździ po świecie od Czech i Słowacji przez Paryż, Nowy Jork po Indie. Jest dobrze ubrany, w kwintecie akurat w garnitur, starannie uczesany, uśmiechnięty. Emanuje z niego sukces. Z reszty bandu także sukces emanuje. Wszystko zatem się zgadza.

Na scenie wyglądają i brzmią bardzo atrakcyjnie. Kwintet Wojtka Mazolewskiego jest bardzo dobrze zestawionym i zestrojonym zespołem. Wszystko jest w nim na swoim miejscu. Każdy zna swoją rolę i miejsce w przestrzeni. Kompozycje natomiast są krótkie, najczęściej melodyjne, łatwo wpadają w ucho i nie stawiają słuchacza przed koniecznością podejmowania wewnętrznej walki wyjść z koncertu czy zostać. Zagrane to wszystko i pokazane bardzo zawodowo, dokładnie tak, żeby pozostawić po sobie jak tylko się da najlepsze wrażenie. Tak jest zawsze i tak było i teraz. Bez zaskoczeń.

Na szczęście po kilkunastominutowej przerwie technicznej na scenę wkroczyło The Bad Plus z Joshuą Redmanem. I tu już zaskoczenie było nie małe. Przynajmniej dla mnie. Od ubiegłego roku formacja ta jest przebojem koncertowym europejskich i nie tylko europejskich zresztą festiwali. Sporo się o niej się naczytałem i nasłuchałem od przyjaciół, którzy mieli okazję posłuchać jej choćby w ubiegłym roku podczas Sallfelden Jazz Festival. Dobrze się stało więc, że dotarła także i do Polski. Samo The Bad Plus gościło w Polsce nie raz. Na WSJD również. Z Redmanem był to jednak jej premierowy koncert.

Nigdy nie byłem przesadnie zagorzałym fanem The Bad Plus, dostrzegając jednocześnie, że muzyka Ethana Iversona - fortepian, Reida Andersona - kontrabas i Dave’a Kinga to zdecydowanie coś więcej niż, jak twierdzą niektórzy, próba jazzowego pastiszu, albo eklektyczna sklejka muzycznych różności, niesłusznie nazywana od razu jazzem. Za lapidarnymi, wydawałoby się prostymi kawałkami czy transkrypcjami słynnych coverów kryje się wiele nie tylko jazzowej, ale po prostu muzycznej erudycji. The Bad Plus z płyt i na koncercie to trochę różne zespoły. Z Redmanem jako gościem to jeszcze inny band. Poszczególne utwory stają się w tej osobowej konfiguracji długimi suitami, w których szczególnie Iverson i Redman dostają pokaźną ilość miejsca dla własnych improwizacji. No i właśnie Redmanowi, który już od dawna nie jest tyko oszałamiającym interpretatorem jazzowej klasyki, ale po prostu wspaniałym, wyrazistym głosem dzisiejszego jazzu, zawdzięczam kilka prawdziwie magicznych momentów podczas koncertu. Zderzony z szalenie efektownie grającym trio (tu szczególnie mocno podkreślić trzeba rolę brawurowego Dave’a Kinnga) nabrał jeszcze większej siły i rozmachu w żadnej chwili jednak nie ustawiając się w roli lidera. Nie wiedziałem czego mogę się spodziewać po The Bad Plus & Joshua Redman. Zastanawiałem się czy silna osobowość saksofonisty nie sprawi, że od lat monolitycznie i demokratycznie działające trio sprowadzone zostanie do roli akompaniatorów. Tak się na szczęście nie stało i było to z wielką korzyścią dla muzyki. Bez dwóch zdań bardzo to był dobry koncert.

Jeśli spoglądać na program pierwszego dnia koncertowego z perspektywy zaskoczeń lub ich braku. Dave Douglas i Joe Lovano Quintet byli po prostu pewniakami. Jaką muzykę będą grali można było przewidzieć. Bardzo nowoczesny jazz, z ogromnym backgroundem tradycji gatunku zagrany tak, jak słyszą go liderzy dzisiaj, mając ową tradycję oraz własne doświadczenie i osobny, rozpoznawalny głos za największych sprzymierzeńców. Niby więc wiadomo było wszystko, ale kiedy kwintet wyszedł na scenę i zagrał pierwsze frazy okazało się wcale nie tak do końca. Jest wśród miłośników jazzu, jego badaczy, a też i samych muzyków powiedzenie, że w jazzie nie jest wcale najważniejsze co będziemy grać, ale jak to będziemy robić. I formacja Lovano i Doulgasa wydaje mi się jego ucieleśnieniem. I rzecz raczej nie w tym, żeby w jakikolwiek sposób umniejszyć kompozycjom, które obydwaj panowie napisali dla tego ich wspólnego przedsięwzięcia, ale spodziewam się, że równie olśniewająco zabrzmieliby gdyby ich muzyka opierała się na najbardziej zgranych standardach.

Na scenie stanął najbardziej klasyczny z klasycznych kwintetów. Ile ich było w historii? Niezliczona ilość. Joe Lovano saksofony, Dave Douglas – trąbka, Lawrence Fileds – fortepian, Linda Oh – kontrabas i Joey Baron – perkusja i zagrali turbo jazz, który swoim rozmachem mógł zerwać ludziom czapki z głów i jeśli tego nie zrobił to dlatego, że w letni wieczór nikt prawie nie miał nakrycia głowy. I można by teraz długo omawiać każdego z osobna. Rozpisać się o przepysznej olśniewającej  narracyjności gry Lovano,  o Douglasie, w którego brzmi wszystko co ważne w historii trąbki, o Lindzie Oh urodzonej w Malezji chińskiej kontrabasistce, która filigranowymi rękoma utrzymała groźnych panów na wodzy, o młodym Fieldsie dającym harmoniczną przestrzeń reszcie i o doskonale polskim słuchaczom znanym Joeyu Barronie, który w czwartkowy wieczór grał z takim nerwem i rytmiczną precyzją, że chyba i umarłych poderwał by do życia. Ale po co?

Poprzestańmy na tym, że jeśli komuś przyjdzie do głowy wymyśleć, że jazz to muzyka passe, to należy na prędko wysłać na terapię takim właśnie kwintetem, w takim składzie i w takiej dyspozycji. Po jej przejściu nie będzie już takich głupot opowiadał!