W praskiej dogrywce wygrała muzyka - relacja z suplementu do festiwalu FRE3JAZZDAYS

Autor: 
Małgorzata Lipińska
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Doczekaliśmy się! Zgodnie z letnią zapowiedzią, w miniony weekend odbył się w Warszawie mini festiwal - suplement do festiwalu FRE3JAZZDAYS - TUJAZZ, zorganizowany przez Dom Kultury Praga. Tym razem koncerty odbywały się w bardzo dobrze nagłośnionej, przytulnej sali Teatru Academia na warszawskiej Pradze. Zarówno mnie, jak i innym bywalcom cyklu “Na Pradze jest jazz”, kojarzy się bardzo pozytywnie, z takich koncertów, jak chociażby UNDIVIDED (Wacław Zimpel / Bobby Few / Perry Robinson / Klaus Kugel / Mark Tokar), czy zeszłorocznej odsłony poznańskiego festiwalu Made in Chicago - The Light (Wacław Zimpel / Rober Rasz / Wojciech Traczyk) z udziałem chicagowskiego pianisty Jima Bakera. Z żalem jednak muszę przyznać, że znakomity program nie pomógł zapełnić tej kameralnej sali, a szkoda. Nie umiem też do tej pory stwierdzić, który koncert podobał mi się najbardziej. Każdy z nich był zupełnie inny i na swój sposób poruszający. Trzy dni scharakteryzowałabym po prostu krótko: maxi program, minimum publiczności. 

Pierwszego dnia słuchaczy przywitało AHEAD Trio, które tworzą niemiecki wibrafonista Christopher Dell, kontrabasista Marcin Oleś i perkusista Bartłomiej Brat Oleś. Zabrzmiały utwory Krzysztofa Komedy. Jednak nie był to po prostu zestaw standardów. Muzyce Komedy nadano nowy, naprawdę niezwykły wymiar, pełen emocji i nieprzewidywalności. Przestrzeń wypełniły różniące się bardzo od siebie kompozycje: “Kattorna”, “Night Time, Daytime Requiem”, “Svantetic”, “Astigmatic”, Crazy Girl”. Zupełnie nie wiem dlaczego, te utwory właśnie przypomniały mi film J. Skolimowskiego “Bariera” oraz Ewę Demarczyk śpiewającą w nim “Z ręką na gardle”. Cóż, przecież nie chodzi o to, że muzykę tę skomponował Komeda, to nie jedyny film z jego muzyką, jaki znam! Po prostu, to co usłyszałam poruszyło mnie i przywołało wspomnienia, m.in. obrazy i wątki z “Bariery”. Jak przystało na wspaniały koncert i bis był zacny. Zabrzmiała krótka niezwykle piękna improwizacja, w której echem odbijały się Komedowskie motywy i nastroje, ale której sam Komeda nigdy nie napisał. Była jakby delikatnym zaproszeniem do refleksji. 

Drugi wieczór z kolei był dla mnie prawdziwą niespodzianką - Ecstasy Project! Formacji tej nie miałam okazji wcześniej słuchać. Jej założycielem i liderem jest perkusista Rafał Gorzycki, muzyk o przygotowaniu zarówno klasycznym, jak i jazzowym. Pozostali członkowie to: flecista Tomasz Pawlicki, wibrafonista Paweł Nowicki, kontrabasista Paweł Urowski i skrzypek Łukasz Górewicz. Koncert ten promował ich najnowszy album “They were P”. Muzycy w bardzo wyrafinowany sposób przywoływali nastój baśni a zarazem północnego chłodu. Słuchając swobodnych i pięknych improwizacji skrzypiec, fletu, kontrabasu, perkusji czy wibrafonu miałam wrażenie, że jestem w jakimś innym świecie. Zestawienie tych wszystkich dźwięków naprawdę mnie urzekło. Bardzo ciekawy był duet fletu i skrzypiec. Skojarzeń niemal nie było końca, to Grieg, to Zarębski, to chińska opera. Poczułam nawet, że boli mnie od nich głowa. Oprócz bardzo nastrojowych utworów, Ecstasy Project grało także kilka bardzo energetycznych kompozycji. I co tu kryć panowie, tak jak obiecał na samym początku koncertu Rafał Gorzycki, dali z siebie wszystko do tego stopnia, że na bis nie mieli już siły. 

Ostatni koncert - po prostu zagadka - dwie gitary plus Evans. Tym razem na scenie wyposażonej w dwa wysokie barowe, lekko podniszczone stołki zasiedli dwaj młodzi gitarzyści: Przemysław Strączek i Teriver Cheung. Nastrój dopełniało delikatne światło, jakim zostali dyskretnie oświetleni. Koncert ten był ich pierwszym przystankiem na międzynarodowej trasie promującej album “Evans”, który jest zapisem sesji nagraniowej z trasy w 2011 roku. Na płycie znalazły się głównie kompozycje Billa Evansa, ale także “Mazurek F dur” Chopina, czy “Waltz New” Jima Halla. I one właśnie zabrzmiały. Muszę przyznać, że tak jak lubię muzykę trio Evansa, tak mam problem z gitarą w jazzie. Jakoś tak po prostu nie jestem chyba fanką tego instrumentu. Jednak ten wieczór zmienił chyba moje nastawienie. Takiej muzyki, jaką grali Przemysław Strączek i Teriver Cheung można po prostu słuchać bez końca, bez komentarzy, skojarzeń tylko dla samej przyjemności słuchania. Wielką radością był dla mnie słynny “Walz for Debby” Evansa. Ten dute to znakomity przykład doskonałego uzupełniania się nawzajem i porozumienia. Przemysław Strączek mówił, że doskonale gra mu się z T. Cheungiem i, że ma nadzieję, że nie jest to ich ostatnia wspólna płyta, czego im życzę. 

A już tak całkiem na zakończenie dodam tylko, że jedyne co czasem burzyło odświętny nastrój tych trzech wieczorów zbyt głośne migawki fotografów i, że życzę wszystkim fanom jazzu jak najwięcej takich koncertów i takich festiwali.