W blasku słońca. Trzeci dzień Warsaw Summer Jazz Days

Autor: 
Marta Januszkiewicz
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Jazzowe lato w pełni. Dopisała pogoda, dopisała publiczność; podniosła się temperatura powietrza, ale przede wszystkim temperatura jazzowych brzmień. Szkoda tylko, że ta pierwsza powodowała, że na okrytej częściowo szklanym dachem Sali Soho Factory ciężko było usiedzieć…

No power - no jazz?
Wiemy nie od dziś, czego się spodziewać po muzyce zespołu Tie Break. Zaskarbili sobie sympatię jazzfanów już w latach 80. Energia „przesyłu” muzycznego w ogóle nie osłabła. Jak wspaniale, że nadal są, że nadal tak grają mimo różnych zawirowań na przestrzeni czasu, że jest kolorowo a’la No Jazz, że wciąż utrzymuje się w bandzie duch rewolty. A naładowane nią były instrumenty w rękach muzyków: gitara (Janusz Yanina Iwański), której częściej bliżej do rockowo-funkowych brzmień, saksofon (Mateusz Pospieszalski) nieokiełznany w inspiracjach z pogranicza jazzu, trąbka (Antoni Gralak) jakby zabawka w rękach szalonego alchemika. Wtórowała im sekcja rytmiczna o niezłych paru woltach energii (Marcin Pospieszalski – gitara basowa, instr klawiszowe, Frank Parker – perkusja, Zbyszek Uhuru Brysiak – instrumenty perkusyjne). Najznamienitszy dla stylu grupy był wokal (śpiewał ten, kto bliżej w danym momencie mikrofonu) zbudowany na sylabach –  zabawnych grach, nie mających na celu przekazania treści, ale stan energetyczny, stan muzyki zakomponowanej w „stylu wolnym”, nieokiełznanej z założenia.

Siła dęta
Na scenę wkroczyła następnie masa złotych instrumentów z grupy dęte. Wszystkie nie bele jakie. Czerpały inspiracje z muzyki trudnej do jednoznacznego zdefiniowania. Bo co tu począć, co wkładać w terminologiczne szufladki, gdy słyszymy szaleńczość muzyki Afryki, wojownicze dźwięki jakby wojów pradawnych, dźwięki bigbandowe, jazz jakby tradycyjny albo brzmienia jak ze K. Stockhusena. Wrocławianie z Power of the Horns Piotra Damasiewicza, tegorocznego laureata Fryderyka za jazzowy debiut roku, „dali popalić”. Kreatywność, dźwięki zmasowane, ale dopracowane jednak w szczególikach oraz dźwięki, których barw po dęciakach byśmy się nie spodziewali, pozostaną w mojej pamięci na długo. Zespół zaprezentował tego wieczoru dzieła ze swojej nowej płyty. Trzeba jej posłuchać, koniecznie!

Niewinni czarodzieje Ra
Występ bandu Sun Ra Arkestra był najbardziej oczekiwanym wydarzeniem wieczoru. Słońce pojawiło się pełni, oczywiście w znaczeniu metaforycznym (koncert skończył się po północy; a potrwał niemała prawie dwie godziny). To spotkanie z legendą, jednym z najbardziej ekscentrycznych składów jazzowego XX wieku, miało coś wręcz mistycznego. Wskazywała na to również oprawa, cała wizualność występu. Kiczowate kolorowe połyskujące czerwienią, srebrem, ociekające złotem narzuty, togi, przypominające komrze kapłanów, są już znakiem rozpoznawczym orkiestry. Czarodziejskie to wszystko! Grupa przypominała mi jakiś gospel-minibigband. To wszystko było nie z tego świata. Bo i nie z tego świata miał wywodzić się założyciel zespołu – Sun Ra, z którego zespół wziął swą nazwę. Dowodził on, że jest z Saturna, gdzie urodził się w 1055 roku. Na Ziemię przybył, aby szerzyć heliocentryczną wizję świata. Za medium wziął sobie muzykę. Właściwie czerpał z każdej otaczającej go stylistyki jazzowej – od dźwięków o rodowodzie afrykańskim, jazzu tradycyjnego, Armstrongowskiego, gospel, przez bebop po free jazz i eksperyment. Dziś zespół, którego skład w przeciągu już półwiecza działalności zespołu prawie w całości się wymienił, kontynuuje i uzupełnia spuściznę swojego wielkiego mentora.

Zasmakowaliśmy radości rozszalałego jazzu, i jazzu BOSKIEGO. Występ nie mógł się nie podobać. Ale melomani nie siedzieli na koncercie jak w świątyni. Piski, pohukiwania i wszelkie inne oznaki aprobaty obecne były wśród publiczności przez cały występ. Na koniec grupa słuchaczy zachęcona zejściem ze sceny do publiczności kilku muzyków, poderwała się do tańca. Długo o tej muzyce i muzykach, o tym koncercie nie zapomnę, to pewne.
Po koncercie Sun Ra Arkestra słońce zaszło, oczywiście w sensie metaforycznym. Na scenę wkroczyła grupa Pink Freud.

Tego festiwalowego dnia „przygrzało” energetycznej muzyki, pełnej blasku, ale chyba przede wszystkim jakiegoś nieokiełznanego szaleństwa. Ten element spajał wszystkie opisane wyżej koncerty.  Ale w szaleństwie jest metoda! Prawda?