Tomasz Duda Solo w gdyńskim Uchu

Autor: 
Piotr Rudnicki

Koncert solowy to dla muzyka improwizującego wyzwanie największe z możliwych. Moment, kiedy artysta staje na scenie samotnie i skupia całą uwagę publiczności jest sytuacją pełną napięcia, wobec której nawet muzycy największego światowego formatu podchodzą z pełną pokorą. Ken Vandermark w notce dołączonej do „Mark In The Water” o koncertach solowych pisał wprost: „Strach przed możliwością utknięcia lub pułapką nadmiernego powtarzania się jest realny, tak samo jak obawa przed rozpoczęciem koncertu tylko po to, by nagle odkryć, że tak naprawdę nie mam nic do powiedzenia.” Mimo wszystko wciąż znajdują się śmiałkowie, którzy na taki występ się decydują. Wczoraj w gdyńskim klubie Ucho sam na scenie stanął saksofonista Tomasz Duda.

Nie ukrywam, że do Gdyni pojechałem wiedziony dużym zaciekawieniem. Tomasz Duda, choć grywa np. w duecie z Arszynem, najbardziej znany jest z gry w wieloosobowych składach, w tym w święcącej tryumfy grupie Pink Freud, a także mniej lub bardziej z przymrużeniem oka traktujących muzykę zespołach Profesjonalizm, Baaba i Mitch&Mitch. Tutaj jednak nie było już miejsca na żarty. Przydały się za to – profesjonalizm (ten prawdziwy) oraz kilka innych cech, którymi czwartkowego wieczoru warszawski (otwocki) saksofonista się wykazał. Przede wszystkim więc: inwencja, i to na kilku poziomach.

Poza tym, że znakomicie sprostał wyzwaniu w postaci odnalezienia wielu sposobów wydobycia dźwięku z instrumentu – przed którym to w pewnym momencie staje każdy muzyk improwizujący, Tomasz Duda zaskoczył również samym doborem instrumentarium: spośród czterech saksofonów podstawowych wybrał największy i najmniejszy, baryton i sopran. Mimo zamiłowania do elektroniki postanowił także zagrać w pełni akustycznie. I tak przez cichą salę gdyńskiego klubu przepłynęły ustnikowe mikrodźwięki drobnych przedęć, otwierania i zamykania klap, nibystetsonowskie spirale i nisko schodzące – zawsze robiące wrażenie -  zapętlone pasaże barytonu.

Sopran ze swej strony lekko malował muzyczne pejzaże przytłumionym nieco tonem, co dało dźwiękonaśladowczy efekt głosu z podwodnej głębii tudzież szumu wiosennej łąki (zupełnie nie przystając do grudniowej pogody na zewnątrz) ale największą niespodzianką i zarazem najciekawszym fragmentem koncertu była partia podczas której artysta jął tłumić dźwięk sopranu w sposób całkowicie fizyczny mianowicie – stykając wylot czaszy saksofonu z membraną przygotowanego na tę okazję i odpowiednio nagłośnionego werbla. Przechylając się wraz z instrumentem Tomasz Duda modulował falujący przez to ton sopranu, by w końcu wywołać drżenie i rezonans perkusyjny i nawet kilka razy dzięki silnemu przedęciu pełnym głosem uderzyć w membranę werbla.

Od początku do końca swojego występu saksofonista był pełni skoncentrowany, co czuć było i widać (choćby po zamkniętych oczach i zapamiętałym drżeniu prawej ręki, kiedy nadawał dźwiękom wibracje) i dał z siebie jeśli nie wszystko, to na pewno bardzo, bardzo wiele. Saksofon nie jest typowym instrumentem solowym i rzadko zdarza się możliwość posłuchania go w takiej formie.  Dziwnym jest, że publiczność nie zawsze docenia tego typu występy, ponieważ gdyby liczba słuchaczy odpowiadała zaangażowaniu i sile, jaką wkłada w nie artysta, sale powinny był wypełnione po brzegi.