Szykujemy się powoli do wyjścia z siebie - Mikrokolektyw w klubie Żak

Autor: 
Piotr Rudnicki

Sezon koncertowy w gdańskim Żaku trwa w najlepsze. Fani jazzu zawsze byli w tym klubie dopieszczani w sposób szczególny, a ostatnio nie ma prawie tygodnia, w którym nie bylibyśmy kuszeni występami kolejnych jazzowych składów. Oczywiście cieszy nas to ogromnie i licznie przybywamy zawsze, gdy na scenie Sali Suwnicowej pojawia się kolejna interesująca grupa. Tym razem mieliśmy okazję usłyszeć i zobaczyć dawno u nas nie widzianych muzyków  Mikrokolektywu.

To był, jak mówił po koncercie trębacz Artur Majewski, pierwszy występ Mikrokolektywu w Trójmieście od jakichś czterech-pięciu lat, z czego wynika, że nie widzieliśmy ich niemal od samego początku istnienia zespołu. Warto było jednak czekać, bo Mikrokolektyw Anno Domini 2012 to zespół w pełni dojrzały i świadomy, a idea „poszukiwania nowych rozwiązań w obrębie duetu”, która przyświecała mu w momencie założenia, zrodziła owoc ze wszech miar smakowity.

Od samego początku czuć było, że oczekiwanie na występ Mikrokolektywu w Gdańsku było aż zbyt długie. Brawa rozległy się od razu, gdy Artur Majewski i Kuba Suchar pojawili się w drzwiach prowadzących z garderoby na scenę. Trębacz wyłączył cały czas towarzyszącą dotąd publiczności kompozycję Martina Arnolda („Szkoda, ale musimy wyłączyć naszą piosenkę tygodnia”) i koncert mógł się wreszcie rozpocząć. Pierwszymi dźwiękami, jakie usłyszeliśmy tego wieczoru, były elektroniczne szumy, trzaski i pomruki wygenerowane przez Artura Majewskiego, który zaraz po stworzeniu takiego tła rozpoczął na trąbce swój hipnotyczny rytuał. Podkład dla jego dość ostrożnej, nienarzucającej się gry stanowiła cały czas, jakby w oddaleniu, lekko wyciszona perkusja Kuby Suchara, tworząca misterne rytmiczne konstrukcje. Szum delikatnych, ale niesamowicie szybkich uderzeń pałeczek, ledwo dotykających membrany bębnów, wspomagany miarowymi uderzeniami hi-hatu skutecznie czarował zgromadzonych,  budując kolejne utwory na równi z trąbką i kornetem.

Niepoślednią rolę w tym współkonstruowaniu półsennego teatru Mikrokolektywu odegrała także elektronika, która wciąż wiernie służyła instrumentom akustycznym, nawet w sytuacji, gdy to dźwięki generowane przez maszyny stanowiły podstawę danej kompozycji: w momencie, gdy na rytm cyfrowych odgłosów nakładała się perkusja, jasnym stawało się, że żywe instrumenty są tu górą. Muzycy potrafili zresztą wydobyć z nich całkiem sporą liczbę rozmaitych tonów: Artur Majewski kontrolował zapędy swych trąbek za pomocą trzech różnych tłumików, a perkusja Kuby Suchara otoczona była tyloma dźwiękowymi gadżetami, że ostatecznie nie zdążył ich wszystkich użyć.

Cały ten arsenał środków posłużył muzykom do zabrania nas na kosmiczną wycieczkę. Muzyczny język Mikrokolektywu jest w dużym stopniu frapujący: potrafi być subtelny, oddziałując na podświadomość słuchacza, tworząc dla niego oniryczną przestrzeń, a jednocześnie nie pozwala mu zasnąć całkowicie, i jest dla niego interesujący właśnie tam, gdzieś w połowie drogi między snem a pełnią jaźni, oscylując pośrodku granic obu tych stanów. Doświadczenie tego misterium jest przeżyciem, dla którego warto zobaczyć tych muzyków na żywo, bo właśnie wtedy odczuwa się je w pełni. „Szykujemy się powoli do wyjścia... z siebie” -  powiedział Artur Majewski po około godzinnym graniu, i nie na dobranoc, ale właśnie na wybudzenie, na koniec zagrał wraz z Kubą Sucharem melodyjny, prawie piosenkowy utwór „Inżynier”. Spektakl zakończył się po jednym bisie, na końcu którego usłyszeliśmy jeszcze „Almost a Good Mood” z albumu „Revisit”, a tytuł tego utworu miał pełne odzwierciedlenie w umysłach opuszczającej powoli koncertową salę widowni...