Strycharski Plays Dolphy - Jazzgot, pardon, precyzyjny

Autor: 
Anna Początek
Autor zdjęcia: 
Wiktor Niekrasz
Anna Początek (slider)

Recital na flety proste, nieczęsta okoliczność. Muzyka  Erica Dolphy’ego na żywo – kolejna rzadkość, szczególnie że mamy rok 2015. Występ Dominika Strycharskiego już zapowiadał się ciekawie, ale mimo to – zaskoczył. Ogromną przyjemność obcowania z wyobraźnią i kunsztem tego artysty mieliśmy w miniony wtorek w warszawskim klubie Pardon, To Tu.

Ciemne kotary wzdłuż ściany i okien zawisają w Pardon tylko na wymagające akustycznie okazje. Na scenie zgromadzone wysokie nad głowę pancerne mikrofony. Jest nagranie. W rzędach cicho cichusieńko siedzą słuchacze, w środku rozjaśniony snopem światła Dominik Strycharski gra utwory Dolphy’ego. „Gazzelloni”, „Hat and Beard” czy „Duquility”. Przez cały koncert zasadniczo brak Erikowego groove’u. Z Dolphy’ego – poza notacją – wyzyskał Dominik głównie moc, wyraz, żywioł, nerw. Pozmieniał rytmy, uspokoił i nadrobił bandowy entourage – w końcu przecież grał sam. Z początku w niesamowitym skupieniu, w totalnej koncentracji (mówił, że gorąco od lamp, ale wiemy doskonale, jak trema potrafi kąsnąć czasem), z minuty na minutę dokładał do każdego dźwięku żaru, głębi.  I wreszcie: nałożył na wszystkie znane nuty Dolphy’ego kompletnie własne brzmienie.

Rzadko się zdarza, żeby tak wyrazisty był sound własny muzyka w cudzym utworze. Na recitalu Strycharskiego słychać jednak nie tylko jazzowy żar (choć nie rytmem wyzyskany). Był tam Dominikowy teatr zaklęty w metrum: muzyka do teatru jest jednym z głównych zajęć Strycharskiego. I jego elektronika – w naśladowczym brzmieniu i urywanej, mechanicznej rytmice, nadających całości szalenie nowoczesnego charakteru. Były polifonie fletu pogłębiane chwilami trzecim wymiarem, równolegle wydobywanym głosem własnym Strycharskiego. Były nagle urywane dźwięki, były przejścia brzmień brudnych, charczących w delikatne, aksamitne, bezwzględnie czyste.

I tu maestria wykonawcza okazała się najistotniejsza. Flet prosty ma od poprzecznego – tej docenianej szeroko przez kompozytorów i słuchaczy gwiazdy pop – prostszą budowę, ale paradoksalnie trudno jest na nim grać. Choćby to, że nie ma klapek zamykających szczelnie otwory – każdy dźwięk trzeba wydobyć precyzyjnie własnymi opuszkami. Brak też prowadnic, które by odciążały dłonie grającego, trzeba zasuwać palcami. Ot, taka to piszczałka. Wydobycie z tego instrumentu kontrolowanego trzasku, rzężenia, quasielektronicznego dygotu – co dodaje grze emocji, szczególnie wyraziście w idiomie jazzowym – dynamiczne przejścia z tych, nazwijmy dla wygody, brudnych brzmień w czyste z zachowaniem pełnej kontroli, to wielka sztuka. Strycharski poznał ten instrument na wskroś i zdaje się, że wchodzi w ten magiczny dla muzyka moment, gdy przekracza ograniczenia instrumentu. Tego konkretnego wieczoru miało to jednoznaczny rezultat: Eric Dolphy tworzył muzykę ponadczasową, którą do dzisiaj można interpretować nowocześnie, bez zniekształcania emocjonalnego przekazu.

Basowy, tenorowy, altowy, sopranowy in B. Kto nie zna brzmienia fletu prostego poznał we wtorek szeroki wachlarz jego brzmień. W wysmakowanym wydaniu. Dyskusja Strycharski–Dolphy będzie się jeszcze szczegółowo rozwijała: koncert został rejestrowany z udziałem Rafała Drewnianego i, jak donosi moje tajne źródło, zostanie niebawem wydany na płycie „z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością”. Prywatnie mam cichą nadzieję, że koncert z Pardonu ukaże się w wersji sauté, i że kolejne interpretacje i przeobrażenia Dominik zaprezentuje jeszcze w przyszłości ponownie na żywo.