Stopklatka muzycznej drogi – Majewski i Mazur w Pardon To Tu

Autor: 
Krzysztof Wójcik
Autor zdjęcia: 
Rafał Pawłowski, https://www.facebook.com/rplus.jazzphotography

Z przykrością muszę stwierdzić, że frekwencja na wtorkowym koncercie Artura Majewskiego i Rafała Mazura nie dopisała. Wytłumaczeń nasuwa się wiele: pogoda, środek tygodnia, mecz Polska – San Marino (o zgrozo!). Cóż, muzyka stricte improwizowana, z jaką słuchacze z założenia mieli mieć do czynienia, rządzi się własnymi prawami, a bezwątpienia jednym z nich jest unoszący się nad nią nimb elitarności, nieprzyswajalności dla uszu nieoswojonych. Nie da się ukryć, jak w każdej legendzie jest w tym ziarnko prawdy, jednak słuchając wczorajszego konceru nasunęły mi się na myśl refleksje zgoła inne, o których za chwilę.

Akustyczna gitara basowa i trąbka to duet rzadko spotykany. Szczerze mówiąc po raz pierwszy słuchałem podobnego zestawienia instrumentów na żywo, co dodatkowo podgrzało moją ciekawość jeszcze przed koncertem. Kilka słów o muzykach. Jeśli ktoś jest bacznym obserwatorem polskiej sceny improwizowanej, to zapewne wie, że panowie Majewski i Mazur nie są sobie obcy. Po pierwsze – wspólny projekt artystów, kwartet z Kubą Sucharem i Anną Kaluzą ma się ukazać na płycie w najbliższej przyszłości. Prawdopodobnie już ten fakt w sposób naturalny usprawiedliwia spotkanie duetu na jednej scenie. Jest jednak kwestia druga, dużo bardziej prawdopodobna. Muzyków zwabiła na wspólne granie pasja do improwizacji. Tym samym język improwizacji stał się głównym bohaterem wtorkowego wieczoru.

Tak jak wielokrotnie miałem przyjemność być na widowni w trakcie występów Artura Majewskiego (w samym marcu był to drugi raz), dziwnym trafem koncerty z udziałem Rafała Mazura dotychczas mnie omijały. Artysta grający na akustycznej gitarze basowej był  dla mnie od dłuższego czasu muzyczną zagadką, na którą – nie ukrywam - polowałem. Udało się, choć nie do końca, ponieważ wszystkie pytania nie zostały rozwiane. Przed koncertem prześledziłem szereg ostatnich wywiadów muzyka, w których obszernie opowiada o procesie improwizacji. Są to rozważania ciekawe, w wielu miejscach zbieżne z moimi poglądami na tę kwestię. Kluczowy dla improwizacji jest stan psychiczny – otwartość umysłu. Pisząc z perspektywy odbiorcy ciężko się z podobnym stwierdzeniem nie zgodzić. Poniższa relacja, będzie zatem próbą opisu stanu umysłu.

Po tradycyjnym opóźnieniu, koncert rozpoczął się praktycznie wraz z gwizdkiem na Stadionie Narodowym. Na wstępie panowie uraczyli słuchaczy gęstą, poplątaną improwizacją. Trąbka z basem grały symultanicznie, a moje myśli coraz bardziej odlatywały gdzieś  poza dobiegające dźwięki. Rzecz typowa – percepcja wykonawców i odbiorców musi się dostroić, zanim zacznie umiejętnie wyłapywać  poszczególne niuanse i umiejscawiać je w ciągu muzycznej, chaotycznej, lecz dalszym ciągu linearnej narracji. Trwało to w moim przypadku dobrych kilka minut zanim udało się wejść w improwizowaną opowieść Mazura i Majewskiego. Najpierw przyszło zaskoczenie – Artur Majewski grał tego wieczoru agresywnie, dynamicznie, popuszczając wodze ekspresji do tego stopnia, że ciężko mi było utożsamiać go z muzykiem widzianym raptem dwa tygodnie wcześniej podczas koncertu Josha Abramsa. Bardzo miło było zobaczyć tę drugą, mniej okiełznaną twarz trębacza, który mimo całej energii wtłaczanej w swą trąbkę, pozostał w dalszym ciągu artystą niezwykle czujnym na sygnały muzyki mu towarzyszącej – w tym wypadku Rafała Mazura. Specyfiką improwizacji, szczególnie jeśli chodzi o duet, jest wytworzenie pomiędzy muzykami pewnego rodzaju chemii. Owszem, często ciekawe są koncerty przekrzykujących się instrumentów, jednak nawet wówczas pewna niedefiniowalna iskra dialogowości jest niezbędna. Chemia pomiędzy Mazurem a Majewskim w moich uszach, nie wykluczam, że muzycy mogli czuć zupełnie co innego, powstała dopiero na wysokości rytmicznych pochodów basowych, przypominających niekiedy riffy o nieco hiszpańskim kolorycie (czyżby reminiscencje młodzieńczej fascynacji Mazura cięższym brzmieniem?). Wówczas mój umysł dostroił się do muzycznej konwersacji trąbki z gitarą, która nabrała dla mnie w tym momencie bardziej zrozumiały charakter. Być może to źle – wszak improwizacja powinna bazować na nieprzewidywalności – jednak według moich uszu, dopiero wtedy muzycy zaczęli się bardziej wsłuchiwać w swoją grę. Zdecydowanie najmocniejszymi fragmentami występu, były te kiedy Rafał Mazur sięgał po smyczek. Jego gitara schodziła wtedy na nieco dalszy plan (o co było niekiedy trudno podczas gry palcami), pozwalając Majewskiemu na ciekawe eksperymenty brzmieniowe, budowane z silnym wykorzystaniem wszelkiego rodzaju „tłumików” przykładanych do trąbki. Smaczkami występu, których bez wątpienia mogłoby być więcej, były niekonwencjonalne zagrania Mazura w rodzaju pukania w pudło rezonansowe gitary od tyłu, gra za mostkiem, czy szorowanie smyczkiem po karbowanej fakturze strun. I choć chciałbym podobnych motywów więcej, to nie wykluczam, że jeśli zostałyby zwielokrotnione, straciłyby swój subtelny smak zagrań niespodziewanych. Panowie w dużym skupieniu do końca występu konsekwentnie brnęli dalej po krętej, upstrzonej gdzieniegdzie niespodziankami, drodze improwizacji.

Występ trwał lekko ponad godzinę i zwieńczony został  jednym, ciekawym bisem. Odnośnie całości mam jednak odczucia mieszane. Nie był to koncert zły - wręcz przeciwnie - obfitował w wiele naprawdę pasjonujących motywów, będących dziełem przypadku improwizacji, która niewątpliwie nie poszłaby tak gładko, gdyby na scenie nie znajdowali się doświadczeni muzycy wysokiej próby. Jednak zbyt wiele momentów występu przenosiło mnie mentalnie w zupełnie pozamuzyczne rejony. Być może zawinił niewłaściwy stan umysłu, o którym mówił Mazur? Być może znajduję się na innym etapie muzycznej drogi. Improwizacja jest specyficznym rodzajem muzyki, prawdopodobnie jednym z bardziej subiektywnych i osobistych środków wyrazu artysty. Odbiorca wchodząc w intymny świat dźwięków improwizatorów, za którymi stoi cała historia muzycznych doświadczeń, odkryć, przemyśleń, rzadko jest w stanie pojąć szkolne „co artysta chciał przez to powiedzieć”. Na tym polega piękno, a zarazem zmora tego rodzaju muzyki. Słuchacz ma do czynienia ze stopklatką czyjejś muzycznej drogi, czyjegoś chwilowego – znów to powiem – stanu umysłu i albo się w tym zatopi, albo będzie balansował na powierzchni. Mi udało się wczoraj kilka razy głęboko zanurkować, jednak wypływałem zdezorientowany odrobinę zbyt często. W porządku, taka jest improwizacja. Mikołaj Trzaska powiedział kiedyś: „na koncert przychodzi się żeby kogoś znieść”. Jakkolwiek nie odnalazłem się w pełni w muzycznym dialogu na linii Mazur-Majewski, to „zniesienie” ich konfrontacji na jednej scenie było doświadczeniem na tyle ciekawym, że nie sposób mówić o rozczarowaniu.