Ruszyli i nie mogą się zatrzymać - Eneidi / Pospieszalski / Wójciński / Trela w Kosmos Kosmos

Autor: 
Piotr Jagielski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Środowy koncert amerykańskiego saksofonisty free-jazzowego Marco Eneidiego miał mocną konkurencję. W Pardon, to tu popisy dawał inny saksofonista rodem z Chicago, Mars Williams. Kto wczorajszy wieczór zdecydował się spędzić w towarzystwie Eneidiego i jego "polskiego" zespołu raczej nie miał czego żałować. W warszawskim klubie "Kosmos Kosmos" Eneidi wystąpił w towarzystwie muzyków dobrze znanych polskiemu słuchaczowi: na saksofonie zagrał Marek Pospieszalski, na perkusji Michał Trela, na kontrabasie Ksawery Wójciński.

W ciągu swojej kariery Eneidi współpracował z takimi jazzmanami jak Don Cherry, Cecil Taylor, Bill Dixon, "Butch" Morris, Peter Brotzmann czy William Parker, ale nie mógł narzekać na swój środowy zespół. Zaczęli, a po mniej więcej 5 minutach dało się słyszeć żartobliwy, choć wyrażający podziw, komentarz: "Ruszyli i nie mogą się zatrzymać". Dokładnie tak było. Zespół z szaleńczym tempie przebiegał przez kolejne kompozycje - wszystkie po prostu arcyciekawe. Pospieszalski fenomenalnie improwizował i dawał się ponieść frazom proponowanym przez bardziej doświadczonego kolegę po fachu. Nijak nie przypominało to bardziej zachowawczej gry, jaką wykazuje się w grupie Wojtka Mazolewskiego. Nie brakowało mu swobody, podobnie jak pozostałym członkom zespołu. W dodatku dało się odczuć, że muzycy bawią się na scenie równie dobrze, jak publiczność.

A pod sceną wszyscy bawili się świetnie - po krótkiej przerwie, w drugiej części koncertu ktoś zaczął tarzać się po parkiecie, tańcząc jak Charlie Parker, bohater "Nieustających wakacji" Jima Jarmusha. O Eneidim nie ma nawet co wspominać - to klasa sama w sobie, zagrał dokładnie tak, jak miałem nadzieję, że zagra. Trela, Pospieszalski i Wójciński po prostu dostosowali się do bardzo wysokiego poziomu i sami dokładali kolejne pomysły, często brawurowe. Ale właśnie brawury nie zabrakło - wydawało się, że nikt się nie oszczędza. Na pewnym etapie odnosiło się wrażenie, że albo ściany i sufit klubu zawalą się na widownię, albo któremuś z muzyków nie wytrzyma serce. Warto było, stanowczo warto było zajrzeć w środę do "Kosmosu".