Peter Brötzmann w Pardon To Tu – dzień 2

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Wizyty Petera Brotzmanna to coś więcej niż koncerty. Więcej niż muzyka ze sceny, więcej niż przepełnione sale. To w ogóle więcej. Można by nawet zaryzykować twierdzenie, że to w całej rozciągłości jedna wielka wartość dodana. Wiele osób przekonało się o tym na swój sposób. I to wcale nie powinno dziwić, bo tak naprawdę pan Brotzmann niezależnie od tego co myślimy, co uważamy o jego muzyce, to nade wszystko osobowość, to także człowiek, którego interesuje o wiele więcej niż zabrzmieć jak sekcja saksofonów w orkiestrze Benny’ego Goodmanna albo zmiażdżenie słuchacza na amen.

I właśnie jako taka silna osobowość stanowić może, poprzez swoją obecność na scenie, powód i pretekst do najróżniejszych rozmyślań. Tym bardziej, że zarówno pierwszego dnia pobytu na scenie w Pardon To Tu, jak i drugiego wystąpił w składach, z którymi nie działa na co dzień. Owszem z niektórymi muzykami grywał wcześniej, z większością jednak pracował po raz pierwszy. Rzeczonego drugiego dnia Brotzmanowskich zmagań improwizacyjnych scenę z panem Peterem podzielić mieli Mikołaj Trzaska – to on był właśnie jedynym wcześniej już występującym z nim na scenie muzykiem , włoski pianista Quatrana znany z grupy Rara Avis niedawno grającej mini trasę po Polsce, niemiecki wirtuoz klarnetu basowego Rudi Mahall (zadziwiające, że obydwaj panowie zagrali ze sobą po raz pierwszy) oraz perkusista Macio Moretti – postać znana w wielkomiejskiej Polsce i przez wielkonakładowe czasopisma bardzo doceniona. Tak było w planach. W ostatniej chwili nieomal do zespołu dołączył młody kontrabasista Wojtek Traczyk. Spotkali się więc na jednej scenie muzycy-ludzie różnych usposobień, różnych talentów i jeszcze bardziej różnych predyspozycji.

Nie wiem więc czy można tak całkiem spokojnie pisać o czwartkowym koncercie, skupiając się wyłącznie na tym jaki całościowy obraz powstał i poprzestać  tyko na próbie opisania słowami tego zbiorowego wysiłku. Wysiłek natomiast był pewnie duży, bo i upał i frekwencja jeszcze większa niż to było dzień wcześniej i temperatura powietrza na zewnątrz wyższa. A muzyka z głośników popłynęła, mniej zróżnicowana, znacznie bardziej dosadna i tak samo jak dzień wcześniej nagrodzona wielkimi brawami. Z muzyką improwizowaną zawsze wiąże się ogromne ryzyko. Wszystko może się udać, koincydencja zdarzeń, niezależnie od poziomu jej wykonawców może być taka, że na koniec jesteśmy całym procesem olśnieni, a poryw natchnienia stojących na scenie zabiera nas w rejony nieznane i fascynujące. Może jednak być tak, że choć niby pozornie wszystko działa, to jednak wcale nie działa. Że zamiast muzyki powstają tylko dźwięki i po części tak właśnie było w czwartek. Co gorsza można było się tego spodziewać.

W moim odczuciu kilka elementów tej układanki zawiodło, niektóre nie zawiodły, ale też nie wniosły wiele, a jeszcze inne być może zadziałaby lepiej gdyby miały przestrzeń.

Bardzo ciekawym doświadczeniem wydały mi się relacje Brotzmann / Mahall, ciekawe, choć raczej nie sądzę żeby panowie nabrali chęci do dalszego wspólnego działania. Ciekawe to było dla słuchających, bo stanęli oni na scenie jak dwie bardzo mocne armie, wcale nie wrogie, ale też niechętne, aby ustępować sobie pola. Armie inaczej uzbrojone. Jedna w broń jazzową inna w broń jazzową mało. Jedna lekka i ruchliwa druga mocno krocząca z artyleryjskim rozmachem.

W trudnej sytuacji znalazł się pianista, ale to właśnie on wydał mi się w tej muzycznej akcji partnerem, który wyszedł obronną ręką. Jakże inaczej potoczyć mogłyby się zdarzenia na scenie gdyby pozostali tylko we trzech. Jak szersza mogłaby zarysować się przestrzeń kreacji, w końcu też jak inaczej zadziać mogłyby się sprawy rytmicznego kontekstu. Tego jednak się już nie dowiemy, a do rytmicznych spraw wrócimy na chwilę i za chwilę.

Nie wnosił do tej muzyki zbyt wiele Mikołaj Trzaska, ale też Mikołaj idzie inną od pozostałych ścieżką. I kto wie, być może wcale nie powinien był brać udziału w tym przedsięwzięciu? To nie konstatacja, a raczej otwarte pytanie.

W niezręcznej sytuacji znalazł się natomiast nieplanowany wcześniej w całym przedsięwzięciu Wojtek Traczyk. Grał nieśmiało, jakby niepewnie, zapatrzony na starszych, wyczekujący od nich bodaj drobnej sugestii co robić, jak działać żeby sprostać oczekiwaniom. Na szczęście pewnie też skupił się na słuchaniu, a że jest na początku improwizatorskiej drogi, to ani nie ma co się o niego ani za bardzo martwić, ani zbytnio go czepiać.

Najbardziej zawiódł w moim odczuciu drummer. Nie powinno to nikogo zdziwić bo zarówno to, jak i środowe zdarzenie na scenie Pardon To Tu to był przede wszystkim czas na improwizacje, a Macio Moretti, choć może i nie najgorzej sprawdza się w swoich rockujących, popowych pastiszowych igraszkach, to jednak w improwizowanym środowisku znajduje się bardzo mizernie. I ni jak nie da rady powiedzieć o nim, że ma czas, aby tę zaległość jakoś prędko nadrobić.

I żeby nie rozpędzać się w zjadliwościach, które zresztą w tym przypadku mogłyby być całkiem uprawnione, poprzestanę na jednym stwierdzeniu. Rytm rodzi się w głowie, jego sprężystość i rozmach we wrażliwości, horyzoncie słyszenia i głębokości uczestniczenia w muzyce. Dobrze jest też mieć stosowne narzędzia w postaci warsztatu. Nie zapewni go natomiast pukanie albo tłuczenie w bębny, a jeśli nawet może wydać się, że zapewni, to w konfrontacji z muzykami o naprawdę szerokich horyzontach i gotowych na poważne zajmowanie się improwizacją, taki niedostatek muzycznej głowy, wyjdzie z bolesną wyrazistością. Zawsze wychodzi i teraz także wyszedł.

Co więc się zdarzyło w czwartek? Zdarzyło się wiele ciekawych momentów i okazało się wiele podejrzewanej i niemiłej prawdy. Tak sądzę. Tymczasem, podobno Peter Brotzmann, zapytał kiedy mógłby przyjechać ponownie do Pardon To Tu. I tak naprawdę to jest najważniejsze co się wydarzyło.