Otwarcie zimowej edycji Jazz Jantar 2015 – Marcin Masecki i Lotto

Autor: 
Piotr Rudnicki
Autor zdjęcia: 
mat. organizatora

Jeśli dotychczas gdański Żak działał na wysokich obrotach, to teraz ostatecznie wrzucił piąty bieg. W listopadowej relacji z finału ubiegłorocznego Festiwalu Jazz Jantar pisałem, że zobaczymy się za rok, tymczasem pierwsza odsłona jego kolejnej edycji ruszyła już w marcu. Jej program oparty jest na wykonawcach z Polski, ale w finale czeka występ gwiazdy formatu światowego - Vijay Iyer Trio. Na pierwszy ogień poszli Marcin Masecki oraz grupa Lotto.

Z Marcinem Maseckim jest kłopot. Bo tak: wiadomo, że kiedy pianista wyjdzie na scenę, zacznie się dobrze znane przedstawienie. Z całym dobrodziejstwem inwentarza: teatralnymi pozami, groteskowym potupywaniem i machaniem nóżką. Firmowe gesty i nie mniej firmowy instrument (w zasadzie dwa, bo do wysłużonego pianina dołączyły drugie klawisze, wyciągnięte jakby żywcem ze strychu dawnego weselnego grajka) przylgnęły do niego tak, że w zasadzie już nie wiadomo, czy muzyk się jeszcze zgrywa, czy owa konduita nie jest dlań przypadkiem naturalna. To samo tyczy się jego gry: nieistotne, czy to Scarlatti, Bach czy prezentowane wczoraj Mazurki - Masecki będzie się materiałem przede wszystkim bawił. A to podejdzie doń z gracją pijanego w sztok chłopa, a to zatnie się kilkakroć niczym uczniak, którego podczas uroczystej szkolnej akademii zjadł stres i w uporczywym zapętleniu powtarza w kółko ostanio zapamiętane nuty. Że podobnego rodzaju rzeczy się pojawią, wiadomo było w zasadzie nawet przed wczorajszym koncertem. Maniera Marcina Maseckiego z jednej strony może być dowcipem, który powtarzany po raz n-ty śmieszy coraz mniej, ale nawet jeśli tak jest, warto przeczekać pierwszy kryzys i okazać odrobinę cierpliwości. Bo ani się człowiek obejrzy, kiedy pianista wytnie wirtuozerski numer, który momentalnie wszystkie wygłupy przyćmi. Pod komediowym sztafażem kryje się bowiem znakomity muzyk, który nie tylko grać potrafi, ale i ma na granie swój pomysł. Marcin Masecki na scenie gdańskiego Żaka dał autorski pokaz dekonstrucji: rozbijał klasyczne mazurki na części pierwsze do momentu uzyskania kanciastych, całkowicie podstawowych motywów. Możnaby z nich z powodzeniem zbudować można hit rodem z tanecznego klubu (takie zresztą odniesienie muzyk poczynił, cytując utwór Iggy Azalei) – można też zbudować struktury nieco bardziej skomplikowane. Masecki pokazując obie możliwości wybiera tę drugą ścieżkę, przewracając klasyczny repertuar na lewą stronę, i z fantazją go przebudowując. Na podstawie kwadratowych, przaśnych nawet tonów rozwija miniatury demonstrujące nieograniczoną liczbę dróg, którymi tworząc muzykę można podążyć. Gra na przykład tonami ciosanymi z grubsza, by za chwilę zatrzymać się, wrócić do punktu wyjścia i rozpocząć od nowa, tym razem grając gładko. Liczne tego typu próbki układa w koncert, który może nie usatysfakcjonować kogoś, kto oczekuje formy skończonej, lecz ci, którzy lubią badać twórcze procesy, z pewnością wyszli z Sali Suwnicowej zadowoleni.

 

Swego rodzaju konstrukcję zbudowali na scenie także panowie Rychlicki, Majkowski i Szpura, czyli grupa Lotto. Kiedy trzech z jazzowego korzenia wyrosłych improwizatorów bierze się za zawiesistą, rockową psychodelię, gdzie mroczny stoner spotyka elementy eksperymentów pokrewnych tym pamiętanym z repertuaru grupy Ścianka, dzieją się rzeczy nader ciekawe. Muzycy grając jednym ciągiem przez blisko godzinę zabrali żakową publikę w hipnotyczną podróż niczym przez pustynie południowo-zachodnich stanów USA. Rozległa kolektywna improwizacja z początku zostawiała jeszcze odrobinę powietrza, które pozwaliło śledzić przeplatające się ścieżki partii poszczególnych muzyków. Można więc było słyszeć krążącą wokół kontrabasowego pulsu niepokojącą, przesterowaną gitarę i soczystą, głęboką perkusję świetnego Pawła Szpury. Gdy jednak muzycy zakończyli indywidualne wycieczki i spotkali się na zakurzonej drodze, ruszyli falą. Atmosfera w mig stała się gęsta i zrobiło się duszno. Ściana dźwięku szczelnie wypełniła przestrzeń a trio zaczęło przemierzać kolejne przestrzenie z siłą tornada, pochłaniając wszystko, co stanęło mu na drodze. Choć rozrzężona gitara i wyrazista perkusja grały tak głośno, że częstokroć zagłuszały kontrabas Mike’a Majkowskiego, ten dzielnie trzymał rytm, i w momencie spadku natężenia hałasu kierował zespół w inne kierunki, dając kolegom asumpt do kolejnego najazdu. Po krótkim oddechu ponownie unosił się kurz, i wydawało się, że muzycy mogą tak przejeżdżać jeszcze długie godziny. W końcu jednak ta forsowna gra dotarła do finału, a wywołani na bis Rychlicki, Majkowski i Szpura pozwolili swobodnie opaść wzniecionym przez siebie pustynnym tumanom uderzając z dużo lżejszy, „wypoczynkowy” ton.

Mimo iż muzyka tria Lotto jest oparta na prostych środkach, operuje raczej mocą niż wirtuozerią, to jazzowy background instrumentalistów skłania ich do odrobiny kombinacji, co pozytywnie wpływa na jej wydźwięk. Koncert formacji jest zdecydowanie intensywnym przeżyciem i chociaż stężenie jazzu jest tu niewielkie, na festiwalu takim jak Jazz Jantar tego typu projekty powinny pojawiać się regularnie.