Orzechowski, Cohen, Young i Kaper - koncert niemagiczny

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina (slider)

Avishai Cohen nie jest w Polsce częstym gościem, choć jego październikowy pobyt, na zaproszenie Polin z okazji pierwszych urodzin stałej ekspozycji muzeum, nie był pierwszym w naszym kraju. Nie pierwszy raz też spotkał się z polskimi muzykami. Niektórzy pewnie pamiętają trasę koncertową i wspólne nagranie jakiego dokonał z zespołem gdańskiego gitarzysty i lidera Macieja Grzywacza.

Wówczas nie był jeszcze członkiem słynnego SF Jazz Collective, nie miał na koncie dwóch entuzjastycznie przyjętych albumów zespołu Triveni ani też planów na wydanie albumu w ECM (płyta ma się ukazać w przyszłym roku). Być może więc właśnie dlatego tamtejszy pobyt Cohena nie miał szansy być ogłaszany jako wielkie wydarzenie. Teraz, kiedy miał stanąć na dużej scenie Muzeum Historii Żydów Polskich Polin w towarzystwie dobrze znanego młodego pianisty Piotra Orzechowskiego i zagrać muzykę dwóch bardzo już słynnych twórców, Bronisława Kapera i Victora Younga, promocyjna tuba zagrzmiała szczególnie mocno. Na tyle mocno, że sala wypełniona była niemal po brzegi. Nie przeszkodził temu nawet informacyjny falstart w jednym z głównych dzienników naszego rynku, na łamach którego zrobiono z Avishaia Cohena – trębacza, Avishaia Cohena kontrabasistę. A może to właśnie ta pomyłka w wysokonakładowej prasie sprawiła, że publiczność tak bardzo dopisała?

Tego się nie dowiemy, ale dowiedzieliśmy się za to co nieco o muzyce jaką duet postanowił zagrać. Ze sceny zabrzmiały słynne utwory m.in. „Stella By Starlight” i „On A Green Dolphin Street”, wszystkie zagrane bardzo grzecznie, chciałoby się powiedzieć tak bardzo normalnie, że uszy mogły wygodnie rozeprzeć się w fotelu, a oczy powyobrażać sobie trochę, jak to było fajnie kiedy Young i Kaper przechadzali się po warszawskich ulicach, jak uczyli się w ówczesnym Konserwatorium Muzycznym przemianowanym potem na Uniwersytet Muzyczny Fryderyka Chopina, a może też, jak razem chadzali razem do kawiarń na Nowym Świecie na czekoladę albo likier. Na pewno też grali muzykę Chopina, rozmarzył się pewnie niejeden uczestnik wczorajszego koncertu.

Mamy jednak XXI wiek, na scenie dwóch aktywnych twórców bardzo skoncentrowanych przede wszystkim na własnej muzyce, pilnie zajętych szukaniem swojego w niej głosu. Powstać może zatem pytanie, czy aby na pewno była szansa by, słuchając ich występu, uwierzyć, że dwaj dżentelmeni przedwojnia i ich twórczość jest dla dwóch dżentelmenów współczesnych ważna na tyle, by zdołali na jej temat zagrać po swojemu?

Trochę pewnie jest. Victor Young i Bronisław Kaper, których dokonania zalicza się do wielkich zdarzeń świata amerykańskiej muzyki rozrywkowej, zafundowali nam przecież piosenki traktowane od wielu, wielu dekad jak jazzowe standardy. Te z kolei wciąż są w jakiejś mierze podstawą repertuarów nie tylko jam session i każdy musiał na nich uczyć się improwizacyjnego, jazzowego rzemiosła. Owszem, grają je wszyscy, wszędzie i na różne sposoby, dlaczego więc grać je jeszcze raz? Dlaczego przypominać o czymś, o czym przypominać nikomu nie trzeba? Po co to robić w sposób bardzo podobny, do tego, w jaki robiono to już nieskończenie wiele razy? Żeby było miło? Żeby słuchacze poczuli się lepiej? Żeby uprzyjemnić im sobotni wieczór?

To chyba trochę za mało. Słuchając sobotniego koncertu, odganiałem krążące jak sępy dwie myśli. Albo mam do czynienia z rutynowym, choć uroczystym tzw. jobem, którego tak zdolni muzycy podjęli się bez wysiłku. Albo też muzycy, których uważałem za twórców bardzo interesujących w istocie wcale takimi nie są. Żadna z nich nie podobała mi się ani trochę, a muzyka duetu nieodparcie przypominała mi coś, co łudząco przypomina sztukę, ale w istocie nią nie jest.

Aż przyszła chwila bisu. Piotr Orzechowski zasiadł za fortepianem, Avishai trębacz podszedł do fortepianu i kierując czaszę instrumentu wprost w rozpięte na stalowej ramie struny Steinwaya zaczął grać pojedyncze dźwięki. Nagle zrobiło się inaczej niż do tej pory choć uszy wciąż rozpierały się wygodnie w fotelu. Miłe, acz powierzchowne bardzo granie wreszcie ustąpiło miejsce czemuś intrygującemu. Wprawione w drganie struny fortepianu pod wpływem słupa powietrza wdmuchiwanego na nie zaczęły żyć swoim życiem delikatnie rezonując brzmieniem już wcale nie tak oczywistym. Przez dłuższy czas pianista pozwalał im wybrzmiewać. Czyżby więc udało się na koniec znaleźć sposób podania muzyki Younga i Kapera ciekawiej?

Wcale nie! Z mgły brzmień z wolna zaczęła wydobywać się melodia „Miasteczka Bełz" Najpierw w sposób nieoczywisty, zaledwie jako sugestia, by jednak już po chwili przerodzić się, znowu w oczywisty sposób, w podaną melodię rozpiętą na tle bardzo łatwego do wyobrażenia sobie akompaniamentu.

Ale i to dobre, bo choć na kilka chwil odrobinę zatarło się wrażenie uczestnictwa w „jobie”. I tak oto najbardziej wart zapamiętania z recitalu poświęconego muzyce Kapera i Younga okazał się utwór zupełnie innego kompozytora.