Nie taka zima straszna, czyli Jazz Jantar 2018

Autor: 
Marta Jundziłł
Autor zdjęcia: 
Paweł Wyszomirski

Godzina 19.15, nerwowa krzątanina. Portfel, klucze, miesięczny. Coś jeszcze? „Bilety, przecież idziesz na koncert, geniuszu” - odpowiadam sobie w myślach. Na klatce przypominam sobie o rękawiczkach. W końcu mamy rasową „edycję zimową”, na minusie — przydadzą się, gdy będziemy wracać po 23.00. Wracam i w pośpiechu przewalam szafkę, gdzie w teorii powinny leżeć. Do Żaka wbiegam zziajana, zazwyczaj o 20:05. Bez rękawiczek. Zrzucam kurtkę i liczę, że ktoś zajął mi miejsce w Sali Suwnicowej. Schemat się powtarza codziennie od środy do niedzieli, gdzie kolejny Jazz Jantar – trwa w najlepsze. Festiwal codziennie zaskakuje mnie coraz to ciekawszymi odsłonami i dźwiękami, których nie sposób przewidzieć, nawet po dokładnym przestudiowaniu programu. I w tym tkwi chyba największa siła, tej wyjątkowej imprezy.

Inauguracja zimowej edycji Jazz Jantaru miała miejsce już w niedzielę, 11.03 – kiedy to na scenie pojawili się dwaj czołowi artyści współczesnej jazzowej pianistyki – Craig Taborn i Vijay Iyer. Choć nie powinnam mówić tego na głos, ten koncert z przyczyn osobistych musiałam sobie odpuścić. Żałuję niezmiernie, bo w takiej kombinacji, usłyszeć dwóch tak genialnych wirtuozów klawiatury, w najbliższym czasie zwyczajnie się nie uda. Z odsieczą nadeszła jednak zgraja pozostałych jantarowych artystów, którzy w ubiegłym tygodniu zadbali o moje samopoczucie i zdecydowanie pocieszyli mnie po tej dotkliwej pianistycznej stracie.

Organizatorzy jak zwykle zadbali o przejrzystość programową, dzieląc poszczególne koncerty na sekcje: All That Jazz, Młoda Polska, Trójmiejska Scena Jazzowa, Polska Scena Jazzowa. W programie nie zabrakło wykonań premierowych, które w ubiegłym tygodniu dostarczyły bodaj największych wrażeń.

Najsolidniej „pozamiatane” na suwnicowej scenie było po występie trójmiejskiego trębacza Emila Miszka i The Sonic Syndicate. Jantarowej publiczności, nie trzeba było przedstawiać nikogo z tej super grupy, bowiem muzycy ci doskonale znani są z projektów: Algorythm, Michał Bąk Quartetto, czy ostatnio nominowanego do nagrody Fryderyka — Tomasz Chyła Quintet. Panowie z łatwością zgromadzili pełną salę swoich sympatyków (a co ważniejsze, utrzymali ich wrytych w krzesła, do ostatniego zagranego dźwięku). Przedstawili autorski materiał lidera: muzykę rześką, dynamiczną i ... bardzo angażującą. Nie tylko za sprawą rozbudowanej sekcji dętej (Emil Miszk – trąbka, Kuba Więcek – saksofon altowy, Piotr Chęcki – saksofon tenorowy, Paweł Niewiadomski – puzon), ale głównie gęstych aranżacji, bazujących na motorycznie zapętlonych, a przy tym bardzo melodyjnych, żeby nie powiedzieć śpiewnych, motywach. Muzyka Miszka to przy tym twór bardzo ilustracyjny. Kompozycja „Heart Of Darkness”, zanim przerodziła się w świetny rytmiczny refren o triumfującym charakterze, z początku zapowiadała mroczny iście lynchowski klimat. A to za sprawą preparowanego piana, efektów elektrycznych i perkusyjnych niespodzianek w wykonaniu Sławka Koryzno. Nie bez znaczenia było również porzucenie kontrabasu, na rzecz gitary basowej (Konrad Żołnierek), która spotęgowała zamaszysty sound, a trójmiejskiej grupie dokręciła kolejną śrubę jazzowej energii. O tym, że w Trójmieście wzburzona została nowa muzyczna fala, a jazz ma się tu doskonale, wie już cała Polska. Występ The Sonic Syndicate i przewodzącego grupie trębacza, aranżera i kompozytora – Emila Miszka to potwierdzenie tego cieszącego zjawiska.

Po tym występie na scenie zjawiła się Anna Gadt. Przedstawiła materiał ze swojego najnowszego albumu „Mysterium Lunae”. Anna Gadt do swojego głosu podchodzi bardzo instrumentalnie. Unika słów, które stanowią podstawową bazę wyrazową śpiewających. Jej wokalizy są mocno obrazowe. Artystka angażuje w nie cały swój organizm, a to wymachując rękoma, a to wystukując drobne niuanse dźwiękowe palcami. Towarzystwo do swoich głównie improwizowanych popisów Anna Gadt miała bardzo stymulujące. Asystowali jej muzycy z zespołu RGG: Łukasz Ojdana – fortepian, Maciej Grabowski – kontrabas, Krzysztof Gradziuk – perkusja. Panowie już w czwartek okazali się świetnymi partnerami do otwartych form, w muzycznej przestrzenii freejazzowego mentora-saksofonisty, Trevora Wattsa. O ile, występ czwartkowy mimo zamierzonej destabilizacji i typowego eksperymentalnego sznytu trzymał w napięciu i nie pozwolił złapać pełnego oddechu do samego końca, w przypadku koncertu Anny Gadt zabrakło elementu zaskoczenia. Wokalizy (mimo że warsztatowo bardzo imponujące) szybko stały się dość monotonne i przytłaczające. W tym mitycznym seansie ożywczą odskocznią okazały momenty, gdy wokalistka ze swadą imitowała dźwięki trąbki, a także wprowadzała wersy poezji Bolesława Leśmiana.

Koncertem, który podczas tej edycji Jazz Jantaru niósł ze sobą bodaj najwięcej oczekiwań (oprócz nieszczęsnego w moim przypadku Taborna i Iyera) był piątkowy występ kwartetu Maćka Obary. Z wielką uwagą śledzę dokonania tego saksofonisty, a jego ostatnią płytę pt. „Unloved” „zdzieram” (na Spotifaju [sic!]) od miesięcy. Muzycy zaserwowali nam pełny materiał z tego albumu, prezentując się jako kolorowy, uwolniony ptak festiwalu. Choć zamknięcie kwartetu w ECM-owską klatkę dla wielu było dość kontrowersyjne, wystarczyło otwierające koncert, tytułowe „Unloved”, by przekonać się, że tej grupy nie da się pozbawić improwizacyjnej zwinności i jazzowej agresji. Koncert był wspaniałą podróżą po temperamencie i kompetencjach muzycznych Maćka Obary. Wtórował mu wirtuozowski Dominik Wania, który dał mini recital pianistyczny, w utworze „One For”. W swojej solówce zademonstrował chyba wszystkie możliwości fortepianu i udowodnił, że jest - co tu dużo mówić – najlepszym pianistą, jakiego słuchałam na żywo (wybacz Vijay, wybacz Craig – to nie Wasza wina). Drapieżność skandynawskiej sekcji (Ole Morten Vågan – kontrabas, Gard Nilssen – perkusja) całości nadawała mocnego sznytu. Koncert posiadał rdzenne nieprzetworzone brzmienie kwartetu, ubarwione tylko o romantyzujące frazy, typowe dla ostatniego wydania.

Festiwal Jazz Jantar ostatniego dnia zadbał o rasową rozrywkę. Asia Knitter, premierowo przedstawiła materiał oparty na standardach George’a Gershwina. Do tego koncertu podchodziłam z rezerwą. Gershwina znam i lubię, ale bardziej niż z Jazz Jantarem kojarzy mi się z egzaminami na wokalistyce jazzowej. Podejście to uległo zaskakującej zmianie, w minioną niedzielę. Joanna Knitter wykonała kawał dobrej roboty, wskrzeszając standardy takie jak „I got Rythm”, czy „Embraceable You”. Z pewnością mogła je przearanżować, zmienić tekst, zagrać od tyłu, od boku, od środka. Pytanie tylko: po co? Podczas niedzielnego koncertu, wokalistka stworzyła świetną, swingującą atmosferę, bazując na nieśmiertelnych melodiach, których nie można nie znać i nie lubić. Ukłon w stronę swingowej historii to gest, który stale trzeba wykonywać, a gdy robi to profesjonalistka, na miarę Asi Knitter, nie pozostaje nic innego niż słuchać jej wielkiego głosu i chłonąć. Wokalistka na scenie poruszała się z niespotykaną swobodą, prowadząc swój niesamowicie ciekawy kryptowykład na temat standardów, wersów przed każdym utworem, a także życia Gershwina.

Ostatni koncert należał do Logana Richardsona. Saksofonista zaprezentował materiał z debiutanckiej płyty nowo powołanego zespołu Blues People. Trudno opisać ten występ w cenzuralnych słowach (posłużę się więc wielokropkiem): amerykanie zrobili w Żaku totalny, jazzrockowy rozpie... Koncert był bardzo krótki, ale treściwy. Mocne gitarowe brzmienie (Igor Osypov – gitara elektryczna, DeAndre Manning – pięciostrunowa gitara basowa) podkręcane przez dominującą perkusję Ryana Lee ogarnęły nie tylko całą salę Suwnicową, ale także pobliskie ulice gdańskiej Zaspy. Logan Richardson za pomocą efekciarskich pogłosów swojego saksofonu potęgował rockową siłę drzemiącą w kwartecie. Materiał zdominowany przez radiowe wręcz motywy, których nie powstydziłyby się Jack White, zrobił duże wrażenie i ożywił żakową publiczność, solidnie ładując ją na rozpoczynający się nowy marcowy tydzień.
Przed nami długa rozłąka. Z Jazz Jantarową atmosferą rozstajemy się na ponad pół roku. Już teraz wiadomo co nieco o line-upie, który w oparciu o żakowe gusta bazować będzie zarówno na młodych jazzowych kotach (Mary Halvorson), jak i starych wyjadaczach (Vijay Iyer, tym razem z sekstetem). Już teraz wiemy, że festiwal pomimo olbrzymiej popularności i wyrobionej marki nie próżnuje i z każdą kolejną edycją potwierdza, że jazz w Trójmieście ma spore grono, stałych i bardzo chłonnych odbiorców.