Misterna konstrukcja jazzowej wolności: Gary Peacock Trio w klubie Żak

Autor: 
Piotr Rudnicki
Autor zdjęcia: 
mat. organizatora

Niby już się trochę przyzwyczailiśmy do tego, że jeśli chodzi o potencjał organizacyjny w dziedzinie jazzu dla gdańskiego Żaka obowiązuje zasada „sky is the limit” i luksus obcowania z muzyką i postaciami wysokiej rangi jest zapewniany regularnie, mimo to od czasu do czasu pojawiają koncerty o statusie specjalnym. Takimi były na przykład występy grup Vijaya Iyera czy Brada Mehldaua, jednak kiedy na scenę wychodzi trio Gary’ego Peacocka, to jest to nawet w takim kontekście historia osobna.

Tyleż osobna, co i jednostkowa, bo czym innym są koncerty gwiazd wymienianych na najwyższych nawet pozycjach współczesnych jazzowych rankingów spod znaku „top”, czym innym zaś pojawienie się w Sali Suwnicowej muzyka, który połowę historii gatunku może opowiedzieć na podstawie własnych doświadczeń. Podczas takich koncertów chodzi nawet nie tyle o brzmienie czy sposób ułożenia dźwięków, ile o samo doświadczenie obecności artysty. A doświadczenie owo jest kwestią wysoce indywidualną, gdyż każdy ma swojego Gary’ego Peacocka. Dla jednych jest on przede wszystkim kontrabasistą Billa Evansa czy Paula Bley’a, dla innych – współtwórcą jednego z najbardziej rozpoznawalnych i modelowych piano trio Jarret-Peacock-DeJohnette, kolejni znów cenią jego wkład w muzykę Alberta Aylera. A przecież – jest Peacock wszystkim tym razem. Zachowując wszelkie proporcje, trochę to tak jak z Milesem.

 

Tymczasem 80-letni letni muzyk ani myśli opuszczać scenę, na której tyle owocnych lat spędził. Do Gdańska przybył ze swym nowym trio, pierwszym, które kontrabasista zgodził się opatrzyć własnym nazwiskiem (ze względu raczej na skromność aniżeli na cokolwiek innego). W jego składzie znaleźli się Marc Copland i Joey Baron - także przecież muzycy wysokiej klasy. Album Gary Peacock Trio - „Now This” ukazał się w ubiegłym roku w ECM i nawet jeśli ten fakt do pewnego stopnia z góry określa, z jakiego rodzaju klimatem się spotkamy, to indywidualność artystów zawsze ma decydujące znaczenie. Zwłaszcza przy muzykach takich jak Gary Peacock i jego towarzysze.

A pokazał się on tak jako instrumentalista, jak i biegły kompozytor. Brzmieniowa otwartość muzyki która na scenie Żaka zaistniała nie wynikała bowiem z kompozycyjnego luzu. Przeciwnie: to, co zazwyczaj jest domeną improwizacji, tym razem było skrupulatnie zapisane w nutach. Cały naturalny flow i polot wynikał z precyzyjnego rozegrania notacji i każdy dźwięk miał swoją zaplanowaną funkcję. Pauzy, przejścia, przenikanie fraz i (nieoczywiste) kierunki, w których podążały utkane były z najwyższą świadomością materii i w zasadzie mogłyby być przedmiotem analizy muzykologicznej, gdyby tylko o to w muzyce szło. Ale chyba nie tylko o to chodzi, bo trudno sobie wyobrazić, żeby taką radosną pogodę wypisywał na twarzach muzyków jedynie dobrze zagrany job, choćby nie wiem na jakim poziomie się odbywał. Musi być coś więcej w graniu tych kompozycji, w których fizycznie do zagrania było niewiele. Ani sam Peacock, ani Marc Copland, ani też Joey Baron nie musieli silić się na ekwilibrystyczne popisy, gdy płynęła przez nich czysta, głęboko w szeroko rozumianej historii jazzu zakorzeniona muzyka. A płynęła strumieniem bogatego, wysmakowanego soundu jaki może dać tylko piano trio tej klasy. I naturalnym ciągiem, bez potrzeby opierania się o kontekst w postaci jakichkolwiek zapowiedzi. Ze sceny przez cały koncert nie padło w stronę publiczności ani jedno słowo, a skoro wykonawcy nic o swojej muzyce nie mówią, to może i my nie powinniśmy jej z tej magii niedopowiedzenia odzierać?

Na takich koncertach - bardziej niż na innych - po prostu trzeba być i po swojemu je przeżyć. Biorąc pod uwagę fakt, iż był to ostatni żakowy koncert w sezonie 2015/2016, zaakcentowanie owego zamknięcia było naprawdę silne.