Made in Chicago: A Gathering for Wojciech

Autor: 
Bartosz Adamczak
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Poznański festiwal Made In Chicago już od 8 lat prezentuje słuchaczom bogactwo muzycznej sceny wietrznego miasta, wielokulturowość, wielogatunkowość, ciągłość muzycznej historii. Tegoroczna edycja jest szczególna, powód, mam nadzieję, wszystkim miłośnikom jazzu w Polsce i Chicago dobrze znany - zmarł w tym roku Wojtek Juszczak, pomysłodawca i dyrektor festiwalu, wielki przyjaciel muzyki i muzyków. Cały festiwal został zadedykowany jego osobie.

Jednym z najcenniejszych elementów festiwalu Made in Chicago jest pokazanie międzypokoleniowej ciągłości muzyki granej w tym mieście. Oto na scenie spotyka się żywa legenda jazzowej awangardy oraz artysta, bagatela ponad trzy dekady młodszy, choć o już ugruntowanej pozycji na muzycznej mapie Chicago.

Koncepcja gry Roscoe Mitchella na instrumencie jest niezwykła. Z jednej strony niczym rzeźbiarz, dba o każdy detal dźwięku, z drugiej, niczym architekt, trzyma pieczę nad całością konstrukcji. Ciągła reharmonizacja muzycznej materii, spiralne frazy tworzące zagadkowy labirynt, nieustanne badanie dźwięku, przydźwięku, oddechu.
Mike Reed po tym labiryncie porusza się swobodnie, dopełniając muzyczną przestrzeń pulsem i perkusyjną melodyką. W trakcie rozpędzonej niczym nawałnica końcówki pierwszego utworu zrzuca mocnym uderzeniem talerz perkusyjny ze stojaka. Intrygującym dodatkiem do zestawu bębniarskiego jest metalowy tongue drum oraz mikrofon dotykowy, umiejętnie operując tym elementem dodaje muzyce zarówno plemiennej, rytualnej melodyki jak i skupienia typowego dla elektro-akustycznego minimalizmu.

Trudno pisać o tym występie, słowa są zbędne, ja w każdym razie ich nie mam. Na scenie poznańskiej Estrady działa się Wielka Muzyka. 

Drugi koncert drugieo wieczoru przenosi festiwalową publiczność do sali poznańskiego Zamku, co roku w ramach Made in Chicago pojawiał się projekt specjalny, pisany na festiwalowe zamówienie i gromadzący na scenie większość artystów z pozostałych występów. Kizuna: A Gathering for Wojciech gromadzi na scenie 16 muzyków, tytularnymi przywódcami orkiestry są Mwata Bowden oraz Tatsu Aoki, ale tak naprawdę koncert ma trzy części.

Część pierwsza pod batutą Mwata Bowden – to historia podróż przez historię jazzu, którą rozpoczyna przyjemny, lekko funkowy beat, radosna melodia wyśpiewana przez Dee Alexander i flet Nicole Mitchell, big bandowe chorusy i sola niemal całej orkiestry, od popisowego wokalu, poprzez urokliwy flet, soulowy, żarliwy tenor Ari Browna, bardziej poszarpana, eksplozyjna gra Wonga czy noworleańsko-funkową trąbkę. Trębacz Leon Q Allen zasługuję zresztą na swoje własne zdanie w relacji – jego gra jest często zbyt zawadiacka, nieopierzona, ale młodociany entuzjazm łatwo się udziela – to prawdziwy showman, który kiedy gra solo, tańczy z trąbką, kiedy nie tańczy to robi groźną minę (a posturę ma pluszowego misia).

Sielankowy pejzaż przerywa  dramatyczne w tonie solo a'acapela Tomeki Reid, po którym orkiestra rozmywa się w abstrakcyjnych plamach. Kolejne solo wgniata mnie w fotel – Junius Paul na basie, brzmienie głębokie, palca ultra-szybkie, melodyjność, groove, czucie frazy, w której współżyją blues i funk. Zaraz potem pojawia się lirycznie rozmarzony fortepian, żarliwy duet fortepianu z saksofonem tenorowym Ari Browna. Powraca po tym duecie bluesowy, północny feeling, aż do kiedy na scenę wchodzą Tatsu Aoki i Kioto Aoki z instrumentami tradycyjnymi kultury chińskiej – i okazuję się, że takich instrumentach też można grać bluesa, brzmi on inaczej – ale to właśnie na tym polega idea spotkania. Na takim skrzyżowaniu kultur onegdaj narodził się przecież i jazz.

Druga część koncertu to  jazzowa podróż w stronę Azji (z dziennikarskiego obowiązku dodam – na perkusji Erniego Adamsa zastępuję Avreeayl Ra, Tatsu Aoki chwyta za bas, Kioto Aoki staje za masywnymi bębnami taiko, schodzą ze sceny Scott Hesse oraz Junius Paul). Kompozycja napisana przez Tatsu odnosi się wyraźnie do orientalnej melodyki, tematy są zdecydowanie rytmiczne, niczym wojskowe fanfary. Obok solowych wypowiedzi (Tatsu zaklina kontrabasowe struny w chór ptaków), za wskazówką Mwaty Bowdena, pojawia się też ciąg ciekawych duetów, z których szczególnie cieszy oryginalne zestawienie fletu i trąbki.

Finał koncertu to wykonanie ostatniej części ze suity napisanej na festiwal kilka lat wcześniej przez Nicole Mitchell. „Harambee” znaczy w języku suahili „spotkanie” (na scene powracają wszyscy muzycy, Nicole dyryguje, Mwata chwyta za baryton, Tatsu za shamizen, powracają Scott, Junius i Ernie, Harrison Bankhead zostawia wiolonczele, chwyta za drugi bas). Pierwsza część to tłusty beat, i soczyste sola (pojedynek tenorowy Wonga i Browna – jest zdecydowana iskra pomiędzy tą dwójką). Chóralny śpiew „Harembee” brzmi jak afrykańska pieśń radości, a cały roztańczony, słoneczny utwór kończy klasycznie brzmiący gospel. Oto radość ze wspólnego spotkania.

Wyśmienita orkiestra i wyśmienita muzyka. Pojawiały się w niej chwili elegijnego smutku i zadumy, ale przede wszystkim ta muzyka napawała nadzieją, radością, życzliwością i ciepłem. Nie miałem szczęścia poznać osobiście Wojtka Juszczaka, ale właśnie taka postać wyłania się z opowieści tych, którzy go znali. Myślę, że trudno o lepszy muzyczny portret i podziękowanie dla jego osoby.