Lublin Jazz Festival 2013: Piotr Damasiewicz Project i Samuel Blaser Trio

Autor: 
Maciej Karłowski

Drugiego dnia piątej edycji Lublin Jazz Festival organizatorzy przygotowali trzy koncerty. Bohaterami wieczoru mieli być Piotr Damasiewicz wraz ze swoim nowym projektem zatytułowanym po prostu Project, Samuel Blaser w triowym składzie z słynnym Markiem Ducretem, a na zakończenie, także trochę na potrzeby festiwalowego afterparty, występ niemieckiej formacji Diaspora. Niespodziewanie, w ten misternie poukładany plan wkradł się czwarty bohater, nie muzyczny, ale na tyle potężny, żeby szyki poważnie pokrzyżować – orkan Xaver.

Ksawery wiał może nie w Lublinie, ale za to na tak dużej powierzchni Europy, że skutek powiewu powywraca nie tylko kolejność koncertów, ale również godzinowy harmonogram. Zaczęło się więc od koncertu nie tria Samuela Blasera, ale od Piotr Damasiewicz Project – zespołu mającego, przynajmniej na papierze, cechy all stars. Bo jak inaczej powiedzieć kiedy na scenie stanąć mają w pierwszej linii oprócz lidera także Maciej Obara – saksofon altowy, Gerard Lebik – saksofon tenorowy, a w linii drugiej sekcja rytmiczna z Wojciechem Romanowskim na perkusji i Maciejem Garbowskim na kontrabasie. Na papierze napisałem z rozmysłem także i z tego powodu, że Gerarda Lebika zastąpił inny muzyk Kuba Skowroński, ale również dlatego, że muzyka, jaką zaproponował zespół była raczej dość daleka od gwiezdnej. To nie koniecznie musi zanadto dziwić, bo też i all stars to grupy mające wpisany w swoją konstytucję poważny element ryzyka. Z jednej strony klasa ich członków zapewnia poziom minimum chroniący przed spektakularną wpadką, z drugiej w drodze do statusu gwiazd, muzycy podejmują tak bardzo różne tropy i podróżują tak odmiennymi ścieżkami, że ich okazjonalny powrót na scenę wcale nie musi gwarantować muzyki przez duże M. I w tym przypadku zagrożenie stało się faktem.

Nie ujmując nic z klasy każdego z muzyków, tylko nielicznymi chwilami zabrzmieli w Lublinie jak prawdziwy working band. To natomiast wydaje się konieczne, aby chwycić publiczność za gardło i nie zwolnić uścisku aż do samego końca.  A, że Piotr Damasiewicz, Maciej Obara i Maciej Garbowski potrafią tak zrobić wiadomo, nie od dziś. Dowód mieliśmy choćby podczas koncertu Imprographic na tegorocznej Krakowskiej Jesieni Jazzowej, w trakcie Warsaw Summer Jazz Days, gdy europejski kwartet Obary zagrał w arcy trudnych warunkach po koncercie Wayne’a Shortera czy choćby podczas koncertu RGG na Jazz Juniors 2013. Tutaj, choć formuła nowoczesnego jazzu, widzianego szeroko i ze stylistycznym rozmachem rozpiętym pomiędzy wolnością a strukturą, wydawała się bezpieczna, to jednak pozostawiła po sobie więcej niedosytu niż satysfakcji. Nie chcę się zagalopować i zarzucić grupie muzykowanie w konwencji tzw. joba, ale, jakby takie zdarzenia miały się powtarzać, to byłoby nie od rzeczy w ten sposób o takim graniu pomyśleć.

Po koncercie Piotr Damasiewicz Project publiczność festiwalowa rozeszła się po imponująco wyremontowanych, poklasztornych, dolnych salach lubelskiego Centrum Kultury i zajęła się czym tylko się dało, by wypełnić czas oczekiwania, jaki pozostał do koncertu Samuel Blaser Trio. Że czekać trzeba będzie długo wiedzieliśmy od samego początku. Blaser, choć podróżował do Polski od wczesnych godzin porannych z Berlina, potrzebował aż 15 godzin by dotrzeć na miejsce. Pozostali muzycy zespołu, Marc Ducret i Peter Brunn, gościli w Lublinie już od dawna. Najpierw w zaciszu hotelu, potem przechadzając się po garderobie i foyer. Kiedy w końcu przyszedł moment wyjścia na scenę, na kilkunastu zegarach dekorujących salę kawiarni Szklarnia wybiła godzina 22.50.

Ale warto było czekać. Zdecydowanie warto i to nie tylko dlatego, że trio Blaser-Ducret-Brunn to jeden z najbardziej oryginalnych europejskich zespołów i nie tylko dlatego też, że po raz pierwszy występowali na polskich scenach. Pierwszy raz tego wieczora na scenie stanął zespół z prawdziwego zdarzenia. Trio, które pomyślane jest nie dlatego, żeby wprowadzić w życie ideę nie typowego składu instrumentalnego i prosto pobawić się możliwościami brzmieniowymi, ale dlatego, że trzy różne muzyczne osobowości łączy wspólnota patrzenia na muzykę, jednorodna myśl organizowania dźwiękowej i brzmieniowej przestrzeni oraz imponujący rozmach wykonania. Niezależnie od tego czy trio grało utwory własne czy sięgało po kompozycję Igora Strawińskiego, oryginalnie napisaną na dwie trąbki, było jasne, że pomiędzy muzykami wydarza się ten rodzaj alchemicznego związku, który nawet jeśli nie uwodzi urodą wprost to na pewno fascynuje i za nic nie pozwala pozostać obojętnym. I tak jak w przypadku muzyków z poprzedniego zespołu, tak i tu nie ma co opowiadać jak fantastycznymi są instrumentalistami czy w jak bardzo szerokim kontekście stylistycznym potrafią się znajdować. To rzecz oczywista i nie podlegająca dyskusji.

Każdy z nich to dodatkowo ogromnie oryginalny muzyk i instrumentalista dysponujący chyba nieograniczoną paletą środków wyrazu. Szczególnie Blaser, a może jeszcze bardziej nawet Ducret – artysta, w którego grze słychać wszystko. Rockową zadziorność, jazzowy feeling, bluesowy drive oraz abstrakcyjność myśli, jakby jednym z jego nauczycieli był sam Derek Bailey. Ale żeby było jasne, nie brzmi ani rockowo, ani jazzowo, ani bluesowo ani do końca abstrakcyjnie. Brzmi jak nikt inny, brzmi jak Marc Ducret. Jaka szkoda, że tak rzadko możemy go słuchać w Polsce. W tej perspektywie tym bardziej ciekawie brzmi zapowiadana na początek nowego roku duetowa płyta Marca Ducret z Samuelem Blaserem

Na taki finał dobrze jest poczekać i można byłoby czekać o wiele dłużej. Z rozmysłem piszę finał, bo występ Diaspory, choć należał do programu festiwalowego i rzeczywiście zamykał piątkowy wieczór był raczej propozycją nie tyle czysto muzyczną co rozrywkową, z uprzątniętą z krzeseł salą, rozbrykanym oświetleniem, dymami i funkowo tanecznym sznytem. I bardzo dobrze.