Lotos Jazz Festival - Bielskiej Zadymki Jazzowej odsłona druga!

Autor: 
Maciej Karłowski

Ambrose Akinmusire objawił się na bielskiej scenie, zanim przyszedł czas jego festiwalowego koncertu. Pomimo późnej pory przyszedł na jam session dzień wcześniej, a właściwie w nocy poprzedzającej czwartkowy koncert jego zespołu. Mieliśmy więc lekki przedsmak tego, co dziać się miało w czwartek. Tak, na ten kwintet czekałem bardzo. Sądzę zresztą, że nie tylko ja. Można chyba też zaryzykować stwierdzenie, że całkiem spora część przyjezdnej publiczności zgromadziła się w klubie Klimat po to głównie, aby doświadczyć na własne oczy i uszy, jak wygląda i brzmi, kto wie czy nie największa, nadzieja dzisiejszej sceny jazzowej. Amborose Akinmusire, o którym na łamach Jazzarium.pl napisaliśmy już wiele, przyjechał do Bielska w oparach sławy, jako beneficjent nagród Jazz Journalist Assocition i Downbeat i wygranego jeszcze wcześniej konkursu Theloniousa Monka. Przyjechał także zaprezentować zespół, składający się w części z muzyków, z którym po laury te sięgnął, no i w końcu z materiałem pomieszczonym na jego debiutanckiej w barwach Blue Note płycie „When The Heart Emerges Glistening”.

I tak też się stało. Materiał ów zaprezentował, choć kolejność kompozycji była nieco inna niż na płycie. Ma to jednak znaczenie zupełnie drugoplanowe. Najważniejsze jest, że kwintet Ambrose’a Ankinmusire’a przyjechał i zagrał taką muzykę, jakiej, jak sądzę, oczekiwaliśmy. Z jednej strony bardzo mocno zaczepioną w tradycji mainstreamu lat 60., z drugiej tradycję tę przenoszący w czasy teraźniejsze. To zdanie brzmi jak komunał, wiem! Ale chyba tak najkrócej można by o niej napisać. Nie jest wydarzeniem z gatunku wynalazków z ostatniej chwili, ani odkryciem nieprzeczuwanej dotychczas przestrzeni jazzowej. Jest w niej to wszystko, co w dekadach ubiegłych nieśli nam na swój sposób czy to Lee Morgan, a może trochę też i Woody Shaw, albo Wynton Marsalis, ale co ważne, szczególnie na kanwie tej wielkiej historii Ambrose szuka swojego głosu. Szuka go zarówno jako kompozytor, jak i trębacz o znakomitej technice, czasami oszałamiającej ekspresji i brzmieniu, ale także muzyk pozwalający zdarzeniom na scenie  toczyć się i dający sobie czas, aby rodzące się pomysły mogły swoim tempem nabierać ostatecznego kształtu. Nie jest też jazzowym policjantem.

Wolne tempa, niekiedy elegiczne nastroje, smak, erudycja i precyzja wykonawcza zarówno jego samego jak i towarzyszącego mu zespołu oraz dramaturgia poszczególnych kompozycji i ich układu w perspektywie całości musi budzić respekt i uznanie. Ale jak ma być inaczej?  Ambrose otoczony jest muzykami, może nie bedącymi tak wyrazistymi osobowościami jak on, ale znakomitymi instrumentalistami. Walter Smith III na saksofonie tenorowym, Sam Harris - fortepian, Matt Brewer - kontrabas oraz Kendrick Scott – perkusja. Próżno szukać w tej muzyce mankamentów. I prawdę powiedziawszy życzyłbym sobie takiego grania więcej. Nie potrafię ponad wszelką wątpliwość ocenić czy Ambrose jest w istocie objawieniem, które może zmienić bieg jazzu, czas to pokaże, ale bez wątpienia potrafi na długo i mądrze zatrzymać słuchaczy wokół swojej sztuki. Jeśli więc tak brzmi na żywo nadzieja jazzu, to można być o jazz spokojnym. No i to wykonane na bis, duetowe, z fortepianem w tle „In A Sentimental Mood” Duke’a Ellingtona – prawdziwy smakołyk!

Po przerwie natomiast sprawy jazzowe odłożone zostały na plan daleki. Wbrew programowym zapowiedziom, również i tematyka flamenco - kluczowa podobno jeśli chodzi o wieńczącą ten dzień gwiazdę – także nie została podjęta. Ani więc klimatu jazzowego, pomimo umieszczenia w programie słynnego „Throw It Away” Abbey Lincoln ani tak wiele klimatu narodowej muzyki hiszpańskiej nie doświadczyliśmy. Co więc się zdarzyło? Zdarzył się koncert Conchy Buiki, jak to mawiają jedynej czarnoskórej śpiewaczki flamenco, którą do śpiewania zachęcał sam Pat Metheny. Sądzę, że spora część słuchaczy właśnie na ten występ czekała i przyznam szczerze chcę widzieć w nim rozmyślną propozycję wytchnienia od poważnych jazzowych spraw.

Koleje tego koncertu były różne, były momenty nużące, ale były także chwile, których urokowi można było się poddać. Pytanie brzmi, czy była to próba trafiona? Pewny do końca nie jestem, ale z drugiej strony Buika ma w Polsce swoją publiczność, ma słuchaczy pewnie wiernych, a także trafia swoją muzyką, mocno osadzoną w afrykańskiej tradycji na bardzo żyzny grunt. Oto więc dostaliśmy kawałek muzyki świata, która jednak chyba wymaga nieco stosowniejszej oprawy. Pianista, generowane z laptopa rytmiczne paterny i cajon w tle to zbyt mało, żeby nadać takiej muzyce siłę i pełnię wyrazu.