Krakowska Jesień Jazzowa 2014: The Thing & DKV - więcej niż double trio.

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
mat.promocyjne

Krakowska Jesień Jazzowa 2014 osiągnęła półmetek. I jak przystało na jeden z najważniejszych w Europie festiwali poświęconych muzyce improwizowanej o jazzowym rodowodzie na tę okoliczność organizator przygotował zdarzenie nie lada. Choć obydwa zapowiedziane zespoły są doskonale znane polskiej, krakowskiej szczególnie publiczności, a muzycy wchodzący w ich skład odwiedzali nasze sceny niezliczoną ilość razy, to w komplecie na scenie nie pojawili się nigdy. Co więcej, także światowa publiczność także nie miała do tej pory okazji posłuchać DKV i The Thing potraktowanych jako double trio. Oto więc w połowie Krakowskiej Jesieni Jazzowej miała miejsce ważna światowa premiera.

Fakt, że po lewej stronie sceny zainstalowali się panowie ze Skandynawii, a po prawej Amerykanie, mógł sugerować, że oto na naszych oczach stoczona zostanie wielka transatlantycka bitwa. I jeden i drugi zespół to przecież ostatecznie grupy przypominające małe, ale potężne oddziały zbrojne o odmiennych cechach bojowej gotowość. Może i taka sugestia wydawał się oczywista, ale wcale nie była to żadna bitwa, nawet nie była to wymiana ciosów. Obydwie grupy spotkały się gdzieś po środku drogi, na ubitej ziemi skropionej krwią Alberta Aylera i grały ze sobą, a nie przeciw sobie. Bez przepychanek, bez zawłaszczania terenu, budowani przyczółków i pilnego strzeżenia zdobytych pozycji.

Zamiast tego cała szóstka niemal od pierwszych dźwięków, podzielonego na dwa sety koncertu, weszła pomiędzy sobą w najróżniejsze relacje personalne i instrumentacyjne, dzięki czemu muzyką, którą usłyszeliśmy nie była tak do końca charakterystyczna ani dla The Thing, ani dla DKV.

Brzmiało to w moim odczuciu jakby rytmiczna sprężystość amerykańskiego tria zneutralizowała nieco, skandynawski blitzkrieg. Sposób w jaki obydwie grupy ustępowały sobie miejsca stwarzając jednocześnie miejsce dla trochę nowej dla siebie muzyki był może niekoniecznie od razu zabójczo fascynujący, ale niewątpliwie budzący spory szacunek. Było w tym graniu wiele bardzo intrygujących splotów. Sploty rytmiczne w tej perspektywie wydają się oczywiste. Pamiętać jednak trzeba, że ani Hamid Drake, ani Paal Nilssen-Love nie weszli na potrzeby koncertu w prostą relację, jeden odpowiada za groove, drugi za perkusyjną kolorystykę. Ich odmienne słyszenie roli rytmu splotło się w potężną falę perkusyjnych kaskad, a jednak żaden nie utracił swojej własnej wyrazistości. Znakomicie uzupełniali się Mats Gustaffson i Ken Vandermark, niezależnie od tego czy akurat dublowali się na saksofonach barytonowych i tenorowych czy budowali brzmienie z różnymi instrumentami w dłoniach. Jako improwizatorzy różnią się kompletnie, choć bez wątpienia łączy ich idea energii jako kluczowego elementu konstrukcji gry. Ale momenty, wcale nie tak nieliczne, kiedy hymniczne, niemal z trzewi dobywane interwencje Matsa nakładały się na rzetelnie ułożone we free jazz frazy Kena. A to wszystko budowane w osi dwóch kontrabasów i dwóch znakomitych instrumentalistów potrafiących znakomicie trzymać rytmiczny rygor.

Nie odważyłbym się powiedzieć, o tym koncercie olśniewający, ale drugi jego set był według mnie ogromnie pobudzającym i wartym zapamiętania zdarzeniem koncertowym, który mam nadzieję został przez pana Marka Winiarskiego nagrany i będzie w przyszłości wydany. Szkoda byłoby gdyby już nie trafiła się posłuchania w takim układzie grających The Thing I DKV.