Krakowska Jesień Jazzawa 2014: Trzecia strona małych składów Blue Shroud Band

Autor: 
Bartosz Adamczak
Autor zdjęcia: 
mat. prasowe
Kolejne dwa dni (i noce) spedzone w krakowskiej Alchemii nasycone zostały wrażeniami w takim stopniu, że bariery czasowe uległy zatarciu, finał czyli prawykonanie kompozycji “Guernica” przez Blue Shroud Orchestra już za nami, warto jednak spróbować wrócić jeszcze myślami do dnia poprzedniego czyli trzeciego dnia występów małych składów w Alchemii. Zdradzę częściowo puentę relacji – do tego wieczoru zawsze będzie warto myślami wracać. 
 
Pierwszy set to krótkie dwa duety oraz jedno solo. Barry Guy wraz z Michaelem Niesemannem – lirycznie, ale intensywnie.  Ben Dwyer solo – pięknie brzmi akustyczna gitara w jego rękach, ale potrafi też zabrzmieć dziko, i tak sie dzieję kiedy obok pojawia się na scenie Peter Evans. Na zakończenie setu w gęste dźwiękowe sieci zarzucają Augusti Fernandez i Toben Snekkestad.
 
Set drugi rozpoczyna Maya Homburger wykonaniem sonaty g minor Jana Sebastiana Bacha – w muzyce Bacha tak zagranej, czuć wieczność, element boski, to przeżycie natury religijnej. Kiedy Maya odkłada skrzypce I przechodzi na bok sceny kontyunuują frazę Barry Guy oraz Michel Godard (serpent) i słychać w ich improwizacji praktykę gry muzyki dawnej, ale też I radykalizm free improv i ….szczerość bluesa. Do duetu etapami dołączają się kolejne osoby – Fanny Paccoud (altówka), Per Texas Johansson (obój), Julius Gabriel (baryton), Torben Snekkestad (trąbka z ustnikiem saksofonowym) oraz Lucas Niggli (perkusja). Muzyka narasta powoli, rozpływa się w powietrzu I unosi ducha. Działa się magia.
 
Podwójnym uderzeniem w zestawy bębniarski do fizycznej rzeczywistości przywracają nas Lucas Niggli i Ramon Lopez. Bębniarzy cudownie zwariowani. Roztańczone rytmy, zaskakujace zwroty akcji, karkołomne tempo i szalone pomysły. Chiałoby się, żeby nie przestali grać, ale w pewnym momencie Ramon rzucił hasło “basta”.
 
Set trzeci to jeden zesepół tylko – Augusti, Barry, Ramon, Savina i Peter. Spodziewałbym się, że kwintet rozwinie brzmienie formacji Aurora (Augusti, Barry oraz Ramon) – bodaj jedynego stałego working bandu w istniejącej 14-osobowej konstelacji Blue Shroud. Ale żadnych odniesień do poetyckiego, lirycznego soundu tria nie była. Zamiast tego wybrzmiała soczysta, krwista improv – gęsta, bogata, ekpresyjna, drapieżna. Muzycy parokrotnie podchodzili do lądowania ale radość lotu muzycznego była zbyt wielka i wzbijali się znowu w powietrze. Uśmiechy na twarzach muzyków były wyraźnym znakiem jakośći muzycznej akcji. Kiedy postawili kropkę, było jasne, że dali z siebie tego wieczora wszystko – nie mogło byc mowy o bisie, ale i nie mogło być mowy o niedosycie ze strony publiczności.
 
A przecież w perspektywie jeszcze był dzień nastepny, trzy wieczory wyczekiwany. Uchylę rąbka tajemnici (poliszynela), że czekać nań było warto. Ale nie uprzedzajmy zbyt bardzo faktów. Dzień trzeci wypełniły prawdziwe cudowności. Wspomnienie dźwięków ulega rozmyciu, ale emocje wdrukowują się w pamięc o wiele wyraźniej. 
Spytałem kiedyś artystkę pewną, po pewnym wspaniałym koncercie, co czuła na scenie i jej odpowiedź została ze mną do dziś (choć nagranie wywiadu zginęło w odmetach cyberprzestrzeni) – byłam szczęśliwa, każdy artysta wie, że, nawet w sztuce, nie zdarza się to tak często. 
Na tym koncercie czułem bardzo wyraźnie - jestem szcześliwym człowiekiem.