Korespondencja z Pragi: John Mayall i B.B. King!

Autor: 
Krzysztof Grabowski

12 lipca w minionych latach, a nawet wiekach, miało miejsce sporo różnych wydarzeń – jedne mniej doniosłe inne bardziej. Na przykład wojska czeskie pod wodzą niewidomego króla rozpoczęły oblężenie Krakowa, ukazał się pierwszy numer socjalistycznego pisma „Robotnik”, a The Rolling Stones w Londynie rozpoczęli działalność sceniczną. Tymczasem w 2011 roku nie tak całkiem daleko od granic Rzeczpospolitej wystąpił legendarny B.B. King. O dziwo, Kongresové Centrum Praha nie było wypełnione do ostatniego miejsca. Bez wątpienia, gdyby B.B. King zagrał u nas, nie czułby się osamotniony, bo w Pradze na każdym kroku słychać było język fanów z Polski. Na szczęście Czesi mają piękną Pragę, do której przyjeżdżają wielcy artyści i do której prowadzą dobre autostrady.

 
Jeszcze zanim na scenie pojawił się Król Bluesa, niejako w formie supportu zagrał John Mayall. Sprawiedliwie jednak należałoby określić jego występ, jako równorzędny koncert, bowiem obaj panowie mają bogate doświadczenie i dorobek artystyczny. Mayall urodzony w 1933 roku, a B.B. King w 1925 są prawie rówieśnikami. Wydawać by się mogło, że taki wieczór – spotkanie z dwoma weteranami, nie wróży wielu emocji i wigoru. Mayall jednak zachowywał na scenie się jak młodzieniaszek, grając żywiołowo na harmonijce, a momentami jednocześnie także na klawiszach.
 
 
 
Nie gorzej było z B.B. Kingiem, który chociaż na siedząco, to jednak dawał się ponieść rytmom bluesa. Oba koncerty były różne – Mayall z kilkuosobową grupą pokazał rzetelny występ, grając utwór za utworem. King zrobił show. Pojawił się na scenie dopiero po kolejnym utworze zagranym przez swoją orkiestrę bez jego obecności. Już na wejściu został przywitany przez publiczność owacją na stojąco. Jako tęgi osiemdziesięciosześciolatek porusza się pomału z pomocą innych osób. Za to siedząc z gitarą w ręku i mikrofonem przy ustach jego energia nie tylko powraca, ale bije od niego i poraża fanów. I ciągle ma na twarzy optymistyczny uśmiech pogodnego człowieka.
 
 
Ostatecznie koncert nie był zbyt długi. Nie było bisów. To była muzyczna pogawędka z publicznością, zabawa, wspólne śpiewanie, żarty i przekomarzanie się z własnym bandem. To był występ gwiazdy, która nie musi niczego udowadniać. Muzyka, który nie potrzebuje dodatków w postaci świetlnych efektów, wybuchów i innych wypełniaczy pozamuzycznych. Sama Jego obecność w lśniącym garniturze, dźwięki gitary i śpiew oraz optymizm bijący od Jego osoby, powodują, że 12 lipca 2011 muszę zapisać do prywatnego kalendarza ważnych wydarzeń i osób, które dane mi było w życiu spotkać. Dokładnie 3 lata temu, 12 lipca 2008 takim szczęściem było posłuchanie Maestro Leonarda Cohena w Amsterdamie, ale to już zupełnie inna historia…
 
 
Tekst i zdjęcia: Krzysztof Photograb Grabowski (fotowyprawy.com)