Jest Power Of The Horns jest Jazz - relacja z finału Jazzart Festival

Autor: 
Kajetan Prochyra
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Nie pojadę na festiwal, na którym nie gra Power of the Horns! Podobne deklaracje z ust dziennikarzy nie są co prawda zbyt wiarygodne, ale po wczorajszym koncercie orkiestry Piotra Damasiewicza nie mogę oprzeć się wrażeniu, że narodził się na naszej scenie prawdziwy skarb. Skarb, który trzeba pielęgnować, bogactwo, które należy pomnażać. W przypadku tak licznego składu mogą to zrobić tylko organizatorzy festiwali lub państwowy mecenat. Wsparcie Power of the Horns jest naszym patriotycznym i jazzowym obowiązkiem! Ale po kolei...

Katowice. Ostatni dzień kwietnia i ostatni dzień festiwalu JazzArt. Impreza, która, jak mówią organizatorzy, powstawała w bardzo dużym pośpiechu, stała się przestrzenią prezentacji najciekawszych zjawisk w polskiej muzyce improwizowanej. Od soboty przez cztery katowickie sceny przewinęło się kilkudziesięciu muzyków, którzy, na ogół poza blaskiem flashy budują nowy (polski) jazz. Zagrali tu m.in. A-Kineton, Hadrony, PRL Irka Wojtczaka, a także zespoły Stryjo i Orange The Juice. Pointa festiwalu zapowiadała się na iście spektakularny czteroczęściowy finał.

Na początek, w kameralnym klubie Katofonia wystąpił duet, o którym na Jazzarium.pl pisaliśmy sporo. Z tym większą ciekawością czekałem jak sprawdzi się na scenie Tomek Dąbrowski i Tyshawn Sorey. Miałem przyjemność być świadkiem pierwszego spotkania tych muzyków podczas sopockich warsztatów SIM w Zatoce Sztuki. Wtedy młody trębacz kursujący miedzy duńskim Odensee, gdzie uczył się i mieszka, a Polską, w której urodził się i wychował - Tomek Dąbrowski był dobrze rokujacym uczniem. Tyshawn Sorey, perkusista, kompozytor, pianista, badacz kultury żydowskiej i środkowo-europejskiej, znawca Zen... był, obok Ravi'ego Coltrane'a, Ralpha Alessi'ego i Marka Heliasa, nauczycielem. Po kilku miesiącach Tomek i Tyshawn spotkali się ponownie - tym razem w nowojorskim studio nagraniowym. Swój duet postanowili uwiecznić na płycie.

Koncert w Katowicach był inauguracją trasy koncertowej jaką muzycy zaplanowali na najbliższy tydzień w Polsce.

To, że Tyshawn Sorey jest perkusistą, który z bębnami jest w stanie zrobić wszystko - po jego koncertach aż dziw bierze, że zestaw jeszcze stoi w jednym kawałku. To właściwie muzyk totalny - dla zainteresowanych kreatywną sceną improwizowaną jest to dobrze znany fakt. Z radością jednak mogę donieść, że Tomek Dąbrowski jest w tym duecie równorzędnym partnerem. Razem tworzą muzykę żywą, bystrą, dowcipną a za razem szczerą i pełną niespotykanej zbyt czesto swobody , opartej na umiejętności konstruowania kompletnej muzycznej wypowiedzi, dającej ujście emocji w sposób niczym nieskrępowany. Muzyka wylewa się z Dąbrowskiego i Soreya, wzajemnie na sieie wypływając. Zapachniało w Katofonii Nowym Jorkiem.

Warto było obserwować także reakcje publiczności zgromadzonej w klubie. Jedni słuchali w skupieniu, inni z niedowierzaniem kręcili głowami po kolejnych rusztowaniach tworzonych przez to duo. Na jednym biegunie byli ci, ktorzy wyszli - mieli prawo, bo muzyczne zadania rzucane ze sceny do łatwych nie należały. Na drugim jednak była dziewczyna, która siedząc pod sceną całym swoim ciałem przyjmowała muzykę i oddawała ją organicznie - w spazmatycznym tańcu.

Wszystko to zawierało się w muzyce Dąbrowskiego i Soreya.

Najlepszy koncert w życiu - powiedział po koncercie Tomek. A to dopiero początek trasy. Dużo jeszcze przed nim pracy, by tę znakomitą muzykalność, dar stawiania się portalem, przez który przepływa dźwięk, napełnić treścią kolejnych projektów. Wszystko jest jednak na dobrej drodze.

Drugie danie serwowano tego dnia w kinoteatrze Rialto. Oto na scenę wszedł artystyczny kierownik festiwalu, jedna z najważniejszych postaci na nowej scenie jazzu w Polsce, saksofonista altowy Maciej Obara. Za nim zaś podążyli jego partnerzy z International Quartet: Dominik Wania - fortepian, oraz Norwegowie: Ole Morten Vagan - kontrabas i Gard Nilssen - perkusja. Międzynarodowa współpraca tych dżentelmenów zawiązała się za sprawą cyklu Take Five Europe, w ramach którego grupa młodych muzycy z pięciu krajów Europy objeżdża z koncertami największe festiwale jazzowe starego kontynentu: norweskie Molde, London Jazz Festiwal, holenderskie North Sea a także wrocławski Jazztopad. Powstanie tego kwartetu jest namacalnym dowodem tego, że idea Take Five ma sens i sprawdza się w praktyce.

Zespół zaprezentował materiał oparty na kompozycjach z płyty "Equilibrum" polskiego kwartetu Obary. Pełnił on jednak głownie rolę pretekstu do improwizacji. Nie był to koncert tworzący organiczną jedność, opartą na mocnej dramaturgii. Nie był podróżą z początkiem, rozwinięciem i zakończeniem. Tego mi w kwartecie Obary zabrakło. Było za to wiele interesujących i urodziwych momentów. Wydawało się, że im wolniej, ciszej i mniej grali - tym było lepiej, szczególnie w duetach Ole Mortena Vagana z Obarą, Wanią czy z krajanem Gardem Nielsenem.

Sam Obara jest coraz lepszy, coraz dojrzalszy, opanowany w jak najlepszym znaczeniu tego słowa. Bohaterem tego koncertu był dla mnie jednak... Dominik Wania!

Niczego nie ujmując pozostałym muzykom, nasz pianista zaprezentował styl, język i technikę, która czyni jego muzyczny głos spektakularnie donośnym. W dodatku w swojej grze łączy on nowoczesny jazz z czymś, co wydaje się muzycznie bardzo polskie: lekkością, melodyjnoscią, zwiewnoscią i precyzją. W dodatku idiomem tym posługuje się uczeń nie tylko polskich, "chopinowskich" szkół ale wychowanek Danilo Pereza - profesora Berkley School of Music oraz m.in. 1/4 kwartetu Wayna Shortera. Twórcy takiemu jak Wania należy się dużo wiekszy niż obecnie blask flashy i zainteresowanie świata sztuki.

Przyznać muszę, że na kolejną atrakcję wieczoru - koncert Portico Quartet - nie poświęciłem zbyt wiele uwagi. Gdy w wypełnionym po brzegi klubie Hipnoza rozbrzmialy tradycyjnie dźwięki "Ruins" z najnowszego albumu zespołu, ja udałem się w stronę klubu Gugalander na koncert Power of the Horns...

"Fucking awesome" powiedział o koncercie zespołu Piotra Damasiewicza Tyshawn Sorey, który w Nowym Jorku chleb jadł już z niejednego pieca. I to właściwie bardzo dobra relacja z tego koncertu - było dokładnie tak.

Po dwudziestu minutach, otwierajacego koncert, utworu "Wojownicy" było już właściwie pozamiatane... Dwie perkusję i zestaw perkusjonaliów, dwa kontrabasy, fortepian, oraz sekcja dęta pod wodzą Damasiewicza mają moc rzucajacą na kolana. Jest w ich grze wszystko, co potrzebne do muzycznego szczęścia, uniesienia czy momentami ekstazy: energia, przestrzeń, groove, improwizacja, miejsce na indywidualność każdego z muzyków, radość, harmonia, otwartość, szczerość, ukorzenienie i erudycja.

Ich muzyka nawiązuje do twórczości Art Ensemble of Chicago, czy nawet wprost do dorobku Williama Parkera, któremu Damasiewicz poświęcił kompozycję Psalm.

Jestem pewien, że Power of the Horns są zdolni porwać publiczność każdego festiwalu od imprez jazzowych po wielkiego Openera - od morza do Tatr i oby na każdym miejscu kuli ziemskiej. Fakt, że Piotrowi Damasiewiczowi udało się stworzyć taki zespół, napisać dla niego muzykę, a - co chyba najtrudniejsze - okiełznać tak rożne, a jednocześnie silne charaktery wszystkich członków zespołu, zasługuje na wszelkie wyróżnienia - od Paszportu Polityki, po paszport Polsatu.

Power of the Horns przejdzie do historii polskiego jazzu. Oby stało się ono także trampoliną do własnych poszukiwań i, za przeproszeniem, "kariery" dla indywidualności takich jak Adam Pindur (saksofon sopranowy), Marek Pospieszalski (tenor), Gabriel Ferrandini i Wojciech Romanowski (perkusja), Jakub Mielcarek i Maksymilian Mucha (kontrabasy) - jak i wszystkich pozostałych członków orkiestry Piotra Damasiewicza.

Dobrze, że koncert ten został uwieczniony w dźwięku i obrazie. Trudno mi jednak uwierzyć, że moc Power of the Horns nie rozsadzi małego, plastikowego DVD.

Na koniec, dzień po Międzynarodowym Dniu Jazzu, pozwolę sobie na gest polityczny: Apeluję do wszystkich możnych tego kraju: na tacy podani zostali w Katowicach młodzi, znakomici Polscy artyści. To oni zaczynają właśnie stanowić o sile i randze polskiej kultury. Mam nadzieję, że większość z nich poradzi sobie w (muzycznym) życiu sama. Może jednak warto już teraz Artystom takim jak Piotr Damasiewicz, Dominik Wania, Irek Wojtczak czy Maciej Obara podać pomocną dłoń? Jestem pewien, że w bardzo nieodległej przyszłości przyniesie to piękne, dojrzałe i przepyszne owoce.