Jazztopad 2013: Charles Lloyd - wszystko, co dobre szybko się kończy.

Autor: 
Milena Fabicka
Autor zdjęcia: 
mat. organizatora

Czasami, kiedy przychodzi pisać o tak wielkich osobistościach jak Charles Lloyd, to aż drżą ręce. W jaki sposób przekazać wrażenia z koncertu, po którym brakuje słów? Niezwykle to trudne zadanie, szczególnie, że emocje po takich wieczorach szybko nie opadają. Finał jubileuszowej dziesiątej edycji Jazztopadu to było niewątpliwie wydarzenie przez wielkie W.

To, co jest wyróżnikiem festiwalu, to utwory pisane specjalnie na tę okazję. Większość artystów zawsze przywozi ze sobą premierowe kompozycje, jednak, gdy przychodzi o spełnienie takiej prośby przez wielką gwiazdę, to może być problematyczne. Sam Lloyd był zdziwiony, że dał się namówić na napisanie suity, bo jak mówi, normalnie nie robi takich rzeczy. Tym bardziej uczyniło to wczorajszy koncert unikatowym. Jazztopad znany jest również, ze swojej otwartości na różne strony świata. Premiera „Wild Man Dance Suite” okraszona była bałkańskimi wpływami, gdyż wśród standardowych instrumentów w sekstecie Lloyda znalazła się np. lira, którą oczarowywał słuchaczy, pochodzący z Grecji Socratis Sinopoulos. Na cymbałach dawał popisy Węgier Miklós Lukács, również sięgający w swej muzyce do tradycji bałkańskich. Ci dwaj artyści stanowili niezwykle ciekawą ramę do obrazu malowanego przez Lloyda, przy pomocy rzecz jasna saksofonu oraz fletu poprzecznego i klarnetu podczas bisu. Czasami mistrz sięgał po marakasy, czy grzechotki, by wraz z perkusistą Geraldem Cleaverem szeleścić gdzieś z głębi. Moje serce zdobył niezwykle utalentowany pianista, kolejny Gerald w zespole, tym razem Clayton. Człowiek o stu wyrazach twarzy, który świetnie potrafi wyczuć nastrój utworu i dostosować się do niego, ale także daje się ponieść improwizacji – całym sobą. Basowe pochody kontrabasu zawdzięczaliśmy Joe Sandersowi, współpracującemu z resztą z Claytonem w trio.

Wszyscy muzycy zagrali po prostu bezbłędnie i wydawało się, że każdy dźwięk, jaki wydobywają ze swoich instrumentów jest mocny, czysty i nieprzypadkowy. Koncert nie był przegadany, wrażenia dozowane były w odpowiednich proporcjach. Każdy miał czas na swoje solówki, ale chyba najbardziej wbiła się w pamięć ta, kiedy Lukács i Clayton improwizowali wspólnie. Dodatkową atrakcją były tańce Lloyda, jego charakterystyczne gwałtowne ruchy, albo pojedyncze dźwięki czy słowa, które wykrzykiwał. To są między innymi właśnie te smaczki, które na długo zapadają w pamięć.

Po takim koncercie z pewnością trzeba odetchnąć i jeszcze kilka dni, czy nawet tygodni go przeżywać. W tym czasie chyba lepiej odpuścić sobie na chwile inne wydarzenia, aby smak po uczcie pozostał jak najdłużej, gdyż to był jazz na najwyższym poziomie. Lloyd chyba polubił Wrocław, bo trzy lata temu również pozdrawiał publiczność ze sceny Filharmonii Wrocławskiej, zatem miejmy nadzieję, że szybko do nas wróci i jak to ma w zwyczaju, wbije wszystkich w fotel.