Jazzfestival Saalfelden 2012: od Johna Dowlanda do hammondowego metalu.

Autor: 
Kajetan Prochyra
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Trzeba było mieć dużo pewności siebie a może poczucia , aby w miejscu takim jak Saalfelden zorganizować TAKI festiwal. W tym 15tysięcznym miasteczku, trochę ponad 70km na południe od Salzburga dużo łatwiej wyobrazić sobie zawody biegaczy narciarskich, turniej kombinacji norweskiej czy biatlon - zresztą to tu właśnie odbyły się w 1958 roku pierwsze mistrzostwa świata w tej dyscyplinie. Dziwnym jednak trafem, do tego alpejskiego miasteczka, dwukrotnie mniejszego od Zakopanego, co roku od trzydziestu trzech lat przyjeżdżają największe gwiazdy jazzu i muzyki improwizowanej.

Co najważniejsze, nie są to najczęściej te nazwiska, które widzimy na plakatach większości festiwali na całym świecie. Tutaj gwiazdą festiwalu jest Muhal Abrahms Experimental Band, tworzony przez legendy chciacogowskiego AACM - Henry Threadgill, Roscoe Mitchell, Wadada Leo Smith, Amina Claudine Myers - by wyliczyć tylko cześć tej niezwykłej orkiestry. Przed nimi wystąpi zaś znakomita, by nie powiedzieć fenomenalna, młoda skrzypaczka Jenny Scheinman ze swoim najnowszym zespołem - Mischief & Mayhem. W obu przypadkach są to jedyne koncerty tych grup w Europie. Do tego (głęboki oddech): Tim Berne (w 3 projektach), Mary Halvorson (w dwóch), Aki Takase (w dwóch), Pharoah Sanders, Rob Mazurek Ken Vandermark, Steve Swallow, Tony Malaby, Jamie Saft, Henry Texier, Oscar Noriega, Ellery Eskelin, Gerry Hemingway... I jeszcze wielu innych. Można założyć, że przez najbliższe 3 dni wielkie tuzy muzyki kreatywnej stanowić będą aż 1% mieszkańców Saalfelden. W liczącym 8 milionów mieszkańców Nowym Jorku chyba nie udałoby się osiągnąć takiej proporcji.

Ale do rzeczy... Godzina 21:30, sala widowiskowa Kunstahuas Nexus - na scenie kwartet austriackiego puzonisty, pianisty i kompozytora Christiana Muthspiela z udziałem jednego z najsłynniejszych basistów współczesnego jazzu - Steve'a Swallowa. Na wibrafonie Franck Tortiller - na trąbce i flugelhornie Mathieu Michel. Jednak koncert ten bohaterów miał aż pięciu. Najstarszym był John Dowland - żyjący 450 lat temu angielski kompozytor epoki renesansu. To jego muzyka, a dokładniej pieśni zafascynowały Muthspiela - nie tylko przez wygląd na ich urodę ale także, jak mówi, liczne paralele miedzy muzyką renesansową a współczesną - improwizowaną. Tak narodził się projekt "My Dowland", który wczoraj miał swoją premierę. Punktem wyjścia dla improwizatorów była tu kompozycję Anglika "Lacrimae or Seven Tears". To, co zrobił z nimi Muthspiel zasługuje chyba na umieszczenie w podręczniku tak ostatnio (w wielu przypadkach "niestety") popularnej "klasyki na jazzowo".

Cóż z tego, że oryginalna kompozycja przewidziana została na sześć violi da gamba, skoro można zrekonstruować motyw przy pomocy puzonu i loopera nagrywając i zapętlając poszczególne głosy. Mimo tego, że Muthspiel korzystał z elektronicznych przetworników, niezliczonej ilości puzonowych tłumików, elektrycznego pianina, fortepianu, który preparował czy wreszcie kolekcji drewnianych fletów prostych - nie było w jego grze efekciarstwa czy popisywania się. Widać jednak było, że od początku jest w niej pomysł i wizja całości i swoista klasa. Może to zasługa włączenia do zespółu Steve'a Swallowa - 71-letniego wirtuoza, regularnego zwyciezce rankingów magazynu DownBeat w kategorii gitara basow, prywatnie (ale tez i muzycznie) partnera Carli Bley - który na scenie jest uosobieniem godności, charmu i właśnie klasy.

Ajak gra? To wszyscy powinni wiedzieć. Swallow zdaje się zapominać, że jest basistą, a nie gitarzystą - i to z półki co Jim Hall. Wczoraj jego partie wydawały się niekiedy bardzo proste, jednak już po chwili przemieniały się w harmonijny, wielobarwny, wielowątkowy obraz. Znakomite były też momenty, kiedy ten, już na starcie niezbyt liczny, zespół jeszcze przeistaczał się w duety. Nie dało się nie zauważyć jaką frajdę sprawiała Swallowi gra z wibrafonistą Franckiem Tortillerem. Nie dziwne to, wszak Swallow przez przeszło 20 lat współpracował z Garym Burtonem.

Tortiller wprowadzał do muzyki zespołu melodyjność, przypominającą nawet... Hotel California grupy The Eagles. Sam instrumentalista melodie swoich wirtuezerskich solówek nucił sobie pod nosem w czasie gry, podobnie jak robi to Keith Jarrett. Drugi znakomity duet stworzyli Christian Muthspiel na puzonie z trębaczem Matthieu Michelem. To oni najbardziej wprowadzali w świat melodyczności i jazzowego groovu, przywołującego lata w jazzie nieco już minione, akcent muzyki współczesnej - lekkiego elektronicznego brudu, gdzieś pobrzmiewającego produkcjami sceny skandynawskiej. Z drugiej strony brzmienie trąbki Michela było delikatne, gładkie, nieco podobne może do Enrico Ravy. Połączenie tych wszystkich elementów sprawiło, że "My Dowland" kwartetu Christiana Muthspiela było z jednej strony niezwykle łatwe, przyjemne, "niezobowiazujące" w odbierze a przy tym fascynujące, niezwykle muzycznie inteligentne i błyskotliwe gdy wysłuchało się w szczegóły. Drodzy promotorzy! Zdecydowanie warto zaprosić Christan Muthspiel 4 do Polski.

Drugi koncert tego dnia dało szwajcarskie trio Steamboat Switzerland. Dysonans poznawczy miedzy pierwszym a drugim setem tego wieczora był chyba nie do przebicia. Po spotkaniu z finezyjnym, melodyjnym a jednak dość delikatnym kwartetem Muthspiela, zespół pod wodzą hammondzisty Dominika Bluma zaprezentował półtorej godziny metalowego uderzenie przy przedzawałowym pulsie uderzanego podwójną stopą bębna perkusji i rajdowo szybkim basem. Publiczność zgromadzona w Kunstahaus Nexus wybiegała z sali dziesiątkami. Jednak grupka wytrwałych entuzjastów mocnej, głośnej, szybkiej, bezkompromisowej muzyki została do końca. Mnie wsród nich nie było.

Dziś pierwszy, pełnowymiarowy dzień festiwalu z następującymi po sobie 4 cyklami koncertów na 4 scenach w rożnych miejscach Saalfelden. Ciąg dalszy relacji z 33 Jazzfestival Saalfelden nastąpi.