Jazz Jantar: Craig Taborn solo i Iiro Rantala Trio + Adam Bałdych

Autor: 
Kajetan Prochyra / Piotr Rudnicki
Autor zdjęcia: 
fot. Paweł Wyszomirski / TESTIGO.pl

Dwa skrajnie różne podejścia do muzyki improwizowanej i jazzowej pianistyki zaprezentowali w niedzielę na scenie Klubu Żak Craig Taborn i Iro Rantala. Amerykanin wykonał w pełni improwizowany, bezkompromisowy, introwertyczny recital solo - Fin wraz ze swym trio, z gościnnym udziałem skrzypka Adama Bałdycha zagrał koncert złożony z jazzowych melodii - standardów i kompozycji własnych - efektowny, komunikatywny i pełen radosnej energii.

Craig Taborn - american un-orthodox
W cerkwi prawosławnej, jak i w mszy w rycie trydenckim duchowny prowadzi nabożeństwo zwrócony przodem do ołtarza a tyłem do wiernych. Podobnie - plecami do widowni - zwrócony był niedzielnego wieczoru Craig Taborn. Choć najpewniej był to zbieg okoliczności, takie ustawienie bardzo dobrze pasowało do muzyki jaką wykonywał improwizator. W wypełnionej Sali Suwnicowej liczył się tylko dźwięk, unoszący się nad fortepianem. Taborn przy pomocy instrumentu prowadził - tylko i aż - jego ucieleśnianie. W kolejnych utworach budował spontaniczne dźwiękowe rzeźby. Jednym z bardziej poruszających momentów koncertu był ten, w którym utwór wykrystalizował zaczynając od jednego, uderzanego z dużą siłą dźwięku, któremu następnie pozwalał Taborn wybrzmieć. I znowu. I znowu. I znowu. I znowu. Wystarczyło to jednak by oprzeć na tym wielopiętrową, bogatą, abstrakcyjną instalację.

Przez cały koncert muzyka pianisty była bezkompromisowa, radykalna, autorska. Nie byłoby jej jednak gdyby nie przebogaty język jakim włada Amerykanin. W jego muzycznej narracji mieści się jazzowa tradycja ragtime’ów, niezwykle cielesna, brutalna pianistyka spod znaku Cecile’a Taylora, rytmy, drony i pętle wzięte z muzyki elektronicznej - czy wreszcie pewien mrok, który znaleźć można w zakamarkach każdego z tych dźwiękowych światów.

Tabron doskonale władając chyba każdą formą pianistyki nieustannie kwestionuje to, co właśnie sam stworzył - czy może czemu dał się wyłonić. Przypominał mi w tym nieco Marcina Maseckiego. Amerykanin jednak grał swoją muzykę niezwykle do wewnątrz - publiczność była w pewnym sensie na drugim albo i trzecim planie. Najważniejsza była Muzyka - jako siła, nieskończoność, cel sam w sobie - na drugim pianista, ze swoim doświadczeniem i nieskrywanymi emocjami. Widowni pozostawało świadkować misterium. A przyznać trzeba, że gdańska publiczność była na to trudne doświadczenie, może nawet wyzwanie, niezwykle otwarta.

O postawie Taborna świadczyło też jego zachowanie po koncercie - gdy podziękował ze sceny za niezwykle gorące przyjęcie, po czym przeprosił i powiedział, że nie zagra bisu - jest zmęczony i czuje, że to, co wykonałby teraz byłoby gorsze od zakończonego przed chwilą koncertu. Ktoś mógłby pomyśleć „arogant” - „co mnie obchodzi o której dziś wstał i o której wstaje jutro. biję mu brawo, oczekuję piosenki” - Myśl co chcesz, przepraszam, że nie mam siły, ale to Muzyka jest najważniejsza. 

(KP)

Drugim muzykiem, który zasiadł za klawiaturą fortepianu podczas Jazzjantarowej niedzieli pianistów był fin Iiro Rantala – przywiózł on ze sobą sprawdzony międzynarodowy ensambl z największą jego gwiazdą, krakowianinem Adamem Bałdychem, na czele. Ledwie tydzień wcześniej obaj panowie opuścili studio nagraniowe, w którym powstawała nowa płyta String Trio (trzecią, nieobecną dziś członkinią owego składu jest wiolonczelistka Asja Valcic) – teraz zaś zagrali w kwartecie – z Dieterem Ilgiem na kontrabasie oraz Mortenem Lungiem na perkusji. Zespół był zatem dobrze rozegrany.

Iiro Rantala niespecjalnie lubi wydziwiać. Gra jazz, lub to, co za jazz uważa. Ponieważ zaś ostatnim wydawnictwem swoją definicję gatunku dość jasno wyłożył, na koncertach opowieść tę snuje. Tym samym program występu obfitował w standardy, a choć lider nie sięgnął do kompozytorów tak wczesnych, jak pierwszy w jego opinii jazzman Johann Sebastian Bach, to przyjemnie było muzyki owej posłuchać. Przy okazji albumu My History Of Jazz pianista mógł oddać się temu, w czym się  zdecydowanie lubuje, to jest graniu melodii. Rozpoczął od własnej: solowe Freedom zdradziło sprawność i nieco klasyczny sznyt Rantali, który następnie słychać było w każdym kolejnym utworze: zespół uraczył nas więc repertuarem Kenny'ego Barrona, George'a Gershwina, autorskim hard bopem Bop Hardy tudzież standardami takimi jak Caravan czy Moon River, pianista zaś wykorzystał swój srebrnoekranowy entourage (na co dzień prowadzi własny program w fińskiej telewizji) z zacięciem przedstawiając kolejnych muzyków, zapowiadając kompozycje czy też reklamując płyty które czekając już w hallu klubu domagały się nabycia.

Nie zabrakło także fragmentów skończonego przed tygodniem dzieła: po wkroczeniu na scenę Adama Bałdycha zagrano kilka jego kompozycji, w tym bardzo liryczne Mirrors czy też oparte na prostym motywie Village Underground. Krakowski skrzypek ukazał swój kunszt wnosząc do muzyki kwartetu brzmienie swoiście słodkawe, które zaowocowało powstaniem atmosfery cokolwiek bajkowej. I tak na festiwalu jazzowym zdarzyć się może. Ogólny wydźwięk koncertu był najprościej rzecz ujmując zwyczajnie sympatyczny, co zresztą potwierdziło słowa Rantali i Ilga wypowiedziane na pokoncertowym spotkaniu – o tym, że osobowość muzyka bardzo wpływa na sposób jego grania. I jakkolwiek pewnie jest to truizm, oddaje on w pełni postaci prezentujących się wczoraj artystów. Bo to rówież ludzie niezwykle serdeczni.   

(PR)