Jazz Jantar 2017 – relacja część II

Autor: 
Marta Jundziłł
Autor zdjęcia: 
Maciej Moskwa

Dwudziesty Jazz Jantar przeszedł do historii. Jak co roku, podczas festiwalu mieliśmy do czynienia zarówno z koncertami jazzowych kocurów, młodej sceny, awangardowych wyjadaczy, jak i piewców mainstreamu. Organizatorzy zapewnili więc kontynuację niebanalnej historii współczesnej muzyki jazzowej, konsekwentnie ukazując jej zróżnicowanie i dorodność.

Druga połowa festiwalu Jazz Jantar zdecydowanie należała do młodej sceny. Staranne koncerty, radość z kolektywnego tworzenia i przede wszystkim muzyczne zaangażowanie oczarowała publiczność, pozostawiając „jazzowe gwiazdy” daleko w tyle z ich niestety oklepanym materiałem i pewnością siebie. I tak oto jednym z większych rozczarowań podczas Jazz Jantaru,był dla mnie koncert Johna Medeskiego i jego nowego tworu Mad Skillet. Kompozycje pisane wyraźnie na kolanie, formuła wiecznego jamowania i brylowania solówkami, na zmianę z pokazami przewidywalnych tematów to zdecydowanie nie to, czego można było oczekiwać po „wielkim Medeskim”. Niby wszystko się zgadzało: wciągający groove, techniczne wariactwa, ciekawe instrumentarium (świetny suzafon, z powodzeniem zastępujący gitarę basową), Medeski na nieśmiertelnym Hammondzie i chwytliwe retro motywy, a jednak koncert Medeski’s Mad Skillet zwyczajnie nużył. Niestety.

Dużo lepszy, a może po prostu inny w formie okazał się koncert poprzedzający – Makaya McCraven i jego ekstrawagancki zespół: Greg Ward na saksofonie, Junus Paul na basie, oraz wszechstronny Ben Lamar Gay (elektronika, kornet i wokal). Panowie zafundowali niezawodny koncertowy miks: hip-hopowy groove i jazzowe improwizacje podkręcone sporą dawką elektroniki, gdzieniegdzie urozmaicone efektami wokalnymi. Makaya McCraven w swojej grze najbardziej odwoływał się do hip-hopowych beatów, które systematycznie urozmaicał nawet motywami afrykańskimi. Dzięki tej perkusyjnej bazie, w prezentowaną muzykę można było wejść jak w masło, a podczas koncertu nie tylko posłuchać improwizacji Grega Warda, ale także bezwiednie się pobujać. Prezentowany podczas koncertu materiał pochodził z ostatniej płyty McCravena – „In The Moment”, nagrywanej w bagatela 10. osobowym składzie. Wykonywane w okrojonym kwartecie nie straciły jednak swojej pierwotnej siły i wewnętrznie grooviącego charakteru.

Z kolei, chyba najbardziej intymnym koncertem podczas tegorocznego Jantaru okazał się czwartkowy występ Ambrosego Akinmusire. Piękne kształtowanie dźwięku, zabawa kolorem trąbki, podskórna zespołowość i przede wszystkim cudny materiał z płyty „A Rift in Decorum” sprawiły, że jantarowa publiczność przez ponad godzinę była wciśnięta żakowe krzesła. Największe wrażenie robiły tutaj piękne proste, ballady („Condor”, „Moment In Between The Rest”, „Response”). Po ich wysłuchaniu miało się wrażenie, że czasem muzyka instrumentalna może powiedzieć więcej niż niejeden tekst piosenki. Na wielkie brawa zasługuje też zabawa barwą trąbki, którą raczył nas Ambroży, właściwie w każdym utworze: a to płaczliwie zawodząc, a to grając prostym selektywnym dźwiękiem, a to bulgocząc na niskich tonach.

Zespołem na Jazz Jantarze najmłodszym, ale zdecydowanie zasługującym na zestawienie go wśród najlepszych jest trójmiejskie trio o jakże wdzięcznej nazwie — Immortal Onion. Chłopaki pokazali, o co chodzi w zespołowym graniu i wspólnej radości z bycia na scenie. Bardzo żywiołowe, dynamiczne kompozycje na kameralne trio (fortepian, bas, perkusja) przeciwstawiane były tym lirycznym i młodzieńczo romantycznym. W ich graniu doszukać się można stylu E.S.T., GoGo Penguin, i energii polskiego współczesnego jazz-rocka w stylu Contemporary Nosie Quintet. Przede wszystkim jednak przeważała oryginalność i bezkompromisowość Nieśmiertelnej Cebuli. Koncert może nieco przegadany, ale w końcu grany wśród swojaków, w rodzimym Gdańsku, gdzie na odrobinę nonszalancji można było sobie pozwolić.

W zamykającą Jantar niedzielę można było zmierzyć się z bardziej awangardową stroną festiwalu. Najpierw tenorowy kwartet saksofonowy Battle Trance, który nie do końca wykorzystał drzemiący w nim potencjał, choć na maksa bawił się kolorystyką i formą prezentowanego materiału. Koncert Battle Trance, momentami stawał się przewidywalny i nieco nudny, za pomocą powtarzających się środków wyrazowych (granie w rozwijającym się dynamicznie nawarstwieniu à la kanon podczas niespełna godziny powtórzyło się chyba kilkakrotnie). Na sam koniec publiczność w Żaku mogła zmierzyć się z muzyką improwizowaną prosto Portugalii. Trębaczka Susana Santos Silva zaprezentowała się w towarzystwie zespołu Life And Other Transient Storms, pokazując blisko godzinny freejazzowy set. Tak zaawansowane improwizacje to zdecydowanie nie mój sznyt. Bardziej w muzyce cenię sobie zespołowość i rys melodyczny niż egoistyczne popisy i doszukiwanie się znikomych współbrzmień. Fani muzyki improwizowanej byli jednak wniebowzięci, czego nie podzielała systematycznie opuszczająca salę publiczność (bynajmniej nie dlatego, że spieszyła się na najbliższy pociąg SKM). Dlatego też sądzę, że na koncert finałowy można było wybrać wykonawcę bardziej przystępnego.

Moje wrażenia ogólne z festiwalu, mimo nieco kulawego finiszu pozostają niezaburzone. Cieszę się, że jestem z Trójmiasta i na bieżąco mogę śledzić nowe pomysły Żaka na jantarowe line-upy. Festiwal jest dla mnie zawsze okazją do zebrania nowych inspiracji muzycznych na sezon jesienno-zimowy. Nie dziwię się też, że mieszkańcy Trójmiasta na Jazz Jantar kupują bilety na koncerty w ciemno. Po dwudziestu latach festiwal dał świadectwo temu, że można mu zaufać, a do Sali Suwnicowej zawsze wchodzić (i co ważniejsze — wychodzić z niej) z wielkim podekscytowaniem i chrapką na więcej.