Irek Wojtczak Folk Five w Studiu koncertowym im. Witolda Lutosławskiego - nie potrzebujemy Amerykanów.

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Zagrajcie mi waszą muzykę – powiedział do polskich uczestników warsztatów SIM przed laty Ravi Coltrane. Co to znaczy waszą muzykę? Tę którą się kocha, pragnie grać, której tajniki się pieczołowicie studiuje, tę, przy dźwiękach której się wzrastało jako dziecko i, która jako pierwsza rozbudzała wyobraźnię, czy może muzykę, mocą tradycji, historycznie rzecz postrzegając, uznaje się za naszą źródłową? Gdzie sięgnąć, żeby spełnić kryterium „naszości” i jak rozstrzygnąć, która jest bardziej nasza, a która mniej. Jazzowa zza Oceanu czy ludowa, która żadnego oceanu nie widziała. A może sięgnąć do muzyki Chopina? Przecież dowiadujemy się zewsząd, co pięć lat szczególnie intensywnie, że polskie serce bije rytmem mazurów, polonezów, które pan Fryderyk wywiózł z Polski w wielki paryski świat.

Zapewne każdy z uczestników tamtych warsztatów inaczej rzecz zrozumiał. Irek Wojtczak postanowił sięgnąć do polskiej muzyki ludowej, którą interesował się wcześniej niż Ravi Coltrane zapytał. A więc nie rockowe covery, nie podziwiany i fascynujący jazz, a łęczycki kujon, pokazany przez Tadeusza Kubiaka, wówczas już sędziwego ludowego muzyka wybrany został przez Irka jako źródło. Potem, oprócz Irkowej fascynacji i dociekliwości w studiowaniu muzyki ludowej pod okiem mentora, był cały zbieg szczęśliwych okoliczności, które zaowocowały w końcu też i płytą, ale niezwykłą, bo zagraną w towarzystwie muzyków, nie mających bladego pojęcia o kujawiakach, kujawiaczkach i rzeczonych kujonach. Skład ten jednak to byt do utrzymania trudny. Czterech nowojorczyków, na co dzień bardzo zajętych, nie będzie miała wiele szans by razem z polskim liderem regularnie grać, a granie od festiwalu do festiwalu, o ile oczywiście ten znajdzie siłę finansową, by sprowadzić Amerykanów na miejsce, ni jak nie czyni z grupy working bandu, z którym można by wypracowywać swoje brzmienie i styl.

Kiedy więc Irek zdradził jakiś czas temu, że chciałby amerykański Folk Five, przebudować na rodzimy, to ucieszyłem się bardzo, bo przyznam szczerze najgorszym, co mogłoby się przydarzyć, to sytuacja, w której fascynacje lidera miałby zakończyć się jedynie krótkim epizodem zwieńczonym bardzo dobrą, ale jednak jedynie, płytą. No i oto mamy polską wersję Folk Five, z Piotrem Manią przy fortepianie, Adamem Żuchowskim na kontrabasie, Kubą Staruszkiewiczem na perkusji i Tomaszem Dąbrowskim – trąbka. W niedzielę 27 września w Studiu im Witolda Lutosławskiego, a dzień wcześniej podczas otwarcia festiwalu Jazz i Okolice mieliśmy okazję jej posłuchać na żywo.

 

Nie wiem jak zabrzmiał koncert inauguracyjny na Śląsku, ale ten warszawski, sprawił, że nie będę już musiał spoglądać na Folk Five w perspektywie, dawnego amerykańskiego składu. Oto jest band, co się zowie! Znakomicie wyważony, precyzyjny, grający skądinąd niełatwe kompozycje Irka, tak, że gęba mimowolnie uśmiecha się raz ze szczęścia, raz z zachwytu. Dlaczego? Ponieważ to żywy dowód na to, że nie potrzebujemy pomagierów, aby pracować twórczo, a potem owoce swojej twórczości prezentować słuchaczom. Nie potrzebujemy nowojorskich improwizatorów, jakkolwiek byliby znakomici, żeby nadać muzyce rozmach, nasycić ją barwą i uatrakcyjniać odbiorcy. Nie musimy szukać perkusistów za wielką wodą, bo na miejscu mamy porywających drummerów, właśnie takich jak Kuba Staruszkiewicz i kontrabasistów jak Adam Żuchowski, którzy nie muszą czuć żadnych kompleksów wobec kolegów zza granicy. Mamy wyśmienitych trębaczy i pianistów (ileż razy można chwalić Tomasza Dąbrowskiego i Piotra Manię?). W końcu też mamy liderów, którzy, tak jak Irek Wojtczak, potrafią całej tej świetności składu dać siłę działania i stworzyć z jej pomocą prawdziwie imponującą jakość.

Być może zabrzmi to nad wyraz górnolotnie i patetycznie, ale ta polska edycja Folk Five to jest jeden z najbardziej porywających dziś zespołów naszej jazzowej sceny, a Irek Wojtczak jednym z najważniejszych młodych twórców tejże. I co więcej, jest artystą, potrafiącym sprawić, że polska muzyka z jazzowym i ludowym rodowodem to nie byle co. I mam tylko nadzieję, że w przyszłości żaden z organizatorów koncertowych nie będzie naciskał, aby przywrócić grupie Folk Five jej zaoceaniczny wymiar. Do tej muzyki, nie potrzebujemy żadnych Amerykanów.