Intl Jazz Platform

Autor: 
Maciej Karłowski

Łódź, Wytwórnia. Początek sierpnia. Trwa Letnia Akademia Jazzu. Po raz dziesiąty. Po raz piąty w jej gościnnych murach pomiędzy cyklami koncertów działa też INTL – platforma, o której można byłoby powiedzieć, że jest letnim mistrzowskim kursem dla muzyków, którzy chcą czego więcej niż zaliczenia kolokwium i dobrej noty na egzaminach w jazzowych uczelniach i certyfikatu nadawania się do zaszczytnej roli muzyka jazzowego Made In Poland.

Po co więc takie warsztaty? Przecież chlubimy się tym, że kształcimy znakomitych jazzmanów. Ilekroć nie przyjeżdża tu ktoś czy to z Europy Zachodniej czy z USA głośno krzyczy – Macie tu wspaniałych muzyków. Czego więc chcieć więcej? Nasze akademie skwapliwie budują listy swoich absolwentów i gorliwie pilnują, żeby odnotować każdy ich sukces, który automatycznie staje się nie tylko ich indywidualnym sukcesem, ale nade wszystko wielkim zwycięstwem akademii. Pięknie byłoby gdyby była to prawda. Obawiam się jednak, że tak wcale nie jest. Gdyby tak było w istocie to przecież takie letnie warsztaty nie skupiałyby tylu młodych muzyków ochoczo rezygnujących z wakacji na korzyść wielogodzinnego ślęczenia w salach prób nad przynoszonymi przez wykładowców utworami  Nie marnotrawiliby energii na słuchanie co mają im do powiedzenia starsi, bardziej doświadczeni muzycy.

Czy takie warsztaty są potrzebne? Czy warto je organizować? Przecież w przeciwieństwie do regularnych wykładów na stacjonarnych akademiach wcale nie koniecznie muszą dawać dobre rezultaty. A poza tym jak ich przydatność zmierzyć? Nie ma dyplomów, nie ma certyfikatów, można w nich brać udział po kilka razy, a na sam koniec jedyne co może mieć wymierny efekt to dobrze zagrany koncert, słowa pochwały od mistrzów i być może nawiązany w trakcie ich trwania kontakt. Nie ma nawet gwarancji, że cała ta praca przyniesie jakieś rezultaty artystyczne. Każdy wyniesie z warsztatów to co będzie umiał, to co pojmie i w takiej ilości, w jakiej pozwoli mu chęć i zdolności. Niektórzy nie zrobią żadnej kariery i utoną w mętnej wodzie środowiskowego bajorka tułając się od klubu do klubu, a niewykluczone też, że wielu w ogóle nie będzie w przyszłości muzykami.

Ale warto też pamiętać, że cokolwiek nie powiedzą dziekani muzyka nie rodzi się w palcach, nie jest też tylko prostą funkcją ilości spędzonego w sali prób czasu z instrumentem i biegłości technicznej. To komunał zapewne, ale im więcej poznamy prawdziwie ekscytującej muzyki tym częściej konstatować będziemy, że ta rodzi się w głowie, którą najpierw trzeba otworzyć i uznać samemu przed sobą, że proces twórczy rodzi się nie tylko z wiedzy i umiejętności, ale również odwagi, determinacji i co najważniejsze z myśli i szerokości horyzontu. A jeśli te uznamy za wartości kluczowe to bez mistrzowskich warsztatów nie tylko zresztą u nas w kraju, nie zdarzy się za wiele.

Zebrana w łódzkiej Wytwórni młodzież  jest już na drodze do rzetelnego opanowania warsztatu. Część z nich już nawet zaszła na niej całkiem daleko. Za dowód niech posłuży choćby fakt, że przez cztery dni pod okiem Johna Escreeta, pewnie jednego z najświetniejszych dziś pianistów młodego pokolenia, zespół w składzie: Jacek Pietrzak, Bartłomiej Noszka – saksofony tenorowe, Tomasz Woźniak – gitara, Dominik Kisiel – fortepian, Filip Arasimowicz – kontrabas i Artur Paszkowski – perkusja, zdołał opanować bardzo trudną kompozycję Brytyjczyka, która niewykluczone, że i jego codziennym muzycznym, rozsianym od Londynu do Nowego Jorku towarzyszom nastręczyć by mogła sporych kłopotów.

Nie inaczej było z grupą studentów prowadzonych przez perkusistę Thomasa Stronnena (Mikołaj Kostka – skrzypce, Monika Muc – alto sax, Mateusz Sobiechowski, Franciszek Raczkowski – klawiatury, Kamila Drabek – kontrabas i Liliana Zieniawa – perkusja) choć w tym przypadku kompozycje były chyba odrobinę mniej wymagające, ale za to może zostawiały więcej miejsca młodym na swobodę. Nie bez znaczenia był też fakt, że Stronnen wspierał ich swoją grą, a nie tak jak Escreet obserwował koncertowe wykonanie w kulisach.
Zresztą prawdę powiedziawszy w pozostałych bandach działy się równie ciekawe rzeczy, choć każda z nich był taka na swój własny sposób i byłoby niesprawiedliwym bagatelizować pracę reszty nauczycieli i uczniów. A byli to Maciej Obara, który działał na czele zespołu Szymon Ziółkowski – alto sax, Marcin Konieczkowski – alto sax, Konrad Daszczyński – gitar, Przemysław Pankiewicz – piano, Adam Pachla – double bass, Kacper Kaźmierski – drums, brytyjski trębacz Thom Arthurs i grupa : Jakub Klemensiewicz – tenor sax, Małgorzata Hutek – ocal, Andrew Sacheva – violin, Adam Skorczewski – trumpet, Joanna Prokopowicz – piano, Adam Gomułka – double bass, Stefan Raczkowski – drums oraz kontrabasista Andreas Lang z septetem w składzie: Adam Kurek – trombone, Mateusz Chorążewicz – tenor sax, Krystyna Pirkowska – alto sax, Jakub Jung – gitar, Filip Miguła – fortepian , Wojciech Romanowski – drums. 

Jakkolwiek ważne i z perspektywy zarówno idei warsztatów, jak i samego interesu studentów były czterodniowe prace w obrębie poszczególnych zespołów, kto wie czy kluczowym nie okazało się spotkanie z Sidsel Andersen - bez mikrofonu, bez szczegółowych wskazówek na temat technik wokalnych, ani tajników pracy z muzyką improwizowaną ani porad stricte warsztatowych. Zamiast tego rozmowa, ale nie w formie spotkania z ciekawym człowiekiem, który opowiada co przydarzyło mu się w toku trwającej od lat kariery, ale odwrotnie, to prowadząca zadaje nierzadko trudne pytania młodzieży i co szczególnie ważne, łagodnie i cierpliwie zmusza do odpowiedzi. To sprawia zebranym sporo kłopotów. Odpowiedzi są nieśmiałe, często zapada cisza, tak jakby studenci mierzyli się nie tyle z  precyzyjnym ich formułowaniem po angielsku, ale jakby pospiesznie próbowali zebrać myśli i powiedzieć cokolwiek. Pojawiają się zagadnienia fundamentalne czym jest improwizacja, przy pomocy jakich narzędzi możemy z nią pracować czy potrzebny jest nam do pracy z nią warsztat, a także z czego ten warsztat się składa czyli jak dobrze zaopatrzony jest każdego z muzyków tool box. Sidsel używa tego określenia chętnie, bo ostatecznie skrzynki narzędziowej potrzebuje każdy. Nie sposób zbudować dom nie mając jej pod ręką i to wyposażonej jak tyko najlepiej się da.

Pojawia się temat relacji pomiędzy muzykiem tworzącym na scenie a publicznością i pytanie, czy grać tak, aby wyrazić siebie możliwie najpełniej nie bacząc na widzów czy wręcz przeciwnie, wsłuchiwać się w reakcje publiczności i przykrawać muzykę do jej oczekiwań i zapotrzebowań?
Podniesiona zostaje też kwestia rozmowy o muzyce w trakcie zespołowej pracy nad nią. Ku mojemu zaskoczeniu okazuje się, że praktyka dyskutowania o tym co zostało zagrane wcale nie jest codziennością wśród młodych. Niektórzy wręcz zasygnalizowali, że wcale nie rozmawiają o tym.
I na te i na pozostałe skierowane w stronę studentów pytania nie padają odpowiedzi ani proste, ani oczywiste, a nawet jeśli w ogóle jakiekolwiek padają to nie sposób potraktować je jak recepty na muzyczny sukces.

Po co więc była cała ta pogadanka z Sidsel Endersen, która tak na marginesie znakomicie sprawdziła się w roli nauczyciela, bo w ogólnym rozrachunku i w toku dwugodzinnej rozmowy, potrafiła ośmielić młodzież i zachęcić ją do rozmowy? Odnoszę wrażenie, że choć nikt nie dowiedział się od niej niczego o sprawach stricte muzycznych, nie dostał wykazu odpowiednich harmonii, listy użytecznych patentów czy pliku gotowych schematów pracy z muzyką, to ten rodzaj nauczania ma fundamentalne znaczenie. Szczególnie dla tych, którzy zechcą poszukać własnego głosu i po swojemu organizować świat dźwięków, który być może stanie się muzyką. Jak już pisałem, muzyka nie rodzi się w palcach, rodzi się w głowie i to właśnie ta głowa jest dla każdego muzyka jego najważniejszym a może po prostu jedynym użytecznym tool boxem. I to chyba chciała przekazać Sidsel, zachęcić młodych muzyków aby i w ten sposób zainwestowali w swój warsztat. Wówczas być może nigdy nie zapomną po co warto improwizować.