Improwizacja wielopoziomowa — 18. Festiwal Muzyki Improwizowanej „Ad Libitum”

Autor: 
Michał Dębski
Autor zdjęcia: 
Wojciech Zrałek-Kossakowski

Wiele osób będzie pamiętało 2023 jako rok przełomów politycznych w Polsce. Jednak zanim nadeszły zmiany, przez większą część roku funkcjonowaliśmy w starej codzienności. W niej musiał odnaleźć się festiwal Ad Libitum, a konfrontacja z realiami A.D. 2023 wiązała się z trudnym wyzwaniem — zorganizowaniem koncertów poza murami Laboratorium przy Zamku Ujazdowskim i skromnym finansowaniem różnych instytucji. Po osiemnastu latach Ad Libitum opuściło salę im. Wojciecha Krukowskiego i musiało szybko dojrzeć do nowego formatu, szukając na kulturalnej mapie Warszawy nowych sojuszników, ale przede wszystkim idąc na programowe kompromisy. Na szczęście tegoroczna odsłona festiwalu stała się dowodem na solidarność muzycznych instytucji i inicjatyw, nieobojętnych wobec muzyki improwizowanej. Ad Libitum zagościło na Warszawskiej Jesieni, a także w warszawskiej Świetlicy Krytyki Politycznej i Hashtag Labie. Podobnie więc jak w poprzednich latach festiwal trwał trzy dni, chociaż pierwszy i ostatni z nich dzielił ponad miesiąc.

Nieoczywisty układ dni festiwalowych i rozszczepienie pomiędzy różnymi przestrzeniami są wynikiem być może najważniejszej cechy 18. Ad Libitum: improwizatorskiego myślenia osób odpowiedzialnych za festiwal. Improwizowanie niekoniecznie wiąże się z „tu i teraz”, rozumianymi jako wspólne doświadczenie w jednej sali koncertowej. Improwizacja to również korzystanie z dostępnego w danym momencie materiału i konfrontacja z tym, co zastane. Ad Libitum potwierdziło więc w tym roku, nie tylko pojedynczymi koncertami, ale przede wszystkim swoją postawą, że w improwizacji sytuacji beznadziejnych nie ma. Oczywiście samym propozycjom programowym również należy się kilka słów. O koncertach zorganizowanych przez Ad Libitum w Studiu Koncertowym im. Witolda Lutosławskiego w ramach WJ można przeczytać w kilku recenzjach na cyfrowych łamach Ruchu Muzycznego (link) i Glissanda (link). Poniżej przybliżę pozostałe dwa festiwalowe wydarzenia. 

Maja Miro w Świetlicy Krytyki Politycznej

Na koncert wyruszyłem z budynku leżącego po przeciwnej stronie ul. Jasnej w Warszawie, w którym ważyły się losy uczestników I etapu Konkursu Chopinowskiego. W oświetlonej ciepło sali Świetlicy odetchnąłem, powoli ustąpiły frustracja i znerwicowanie, które towarzyszyły mi przez ostatnie godziny w Filharmonii Narodowej. Na środku pokoju czekał już rozstawiony zestaw instrumentów: kopii XVIII-wiecznych fletów barokowych, XX-wiecznych fletów drewnianych, a także instrumentów DIY, m.in. metalowych rur z ruchomymi elementami, rur PCV czy, jak to określiła artystka, „fantazji na temat piszczałki pasterskiej”. Poza tym Maja Miro przygotowała komputer i sampler, dzięki którym miał ożyć The Perfect Kisser, skonstruowany przez nią instrument do wydawania dźwięków dyskretnych, balansujących na granicy szumu i dźwięczności. W pełnej okazałości publiczność mogła zobaczyć go w Studiu im. W. Lutosławskiego, gdzie improwizatorka wystąpiła podczas pierwszego koncertu festiwalu. Przy ul. Jasnej jego „idealne pocałunki” można było tylko usłyszeć. Chociaż The Perfect Kisser nie był fizycznie obecny w Świetlicy Krytyki Politycznej, to pomysły, które popchnęły Maję Miro do jego zbudowania, zostawiły swój ślad w jej improwizacjach. Flecistka przyznaje, że od paru lat interesują ją dźwięki na granicy słyszalności, powiązane z oddechem, przypadkowym podmuchem wiatru, milimetrowym przemieszczeniem się języka i kierowaniem strumienia powietrza w inną stronę. Wszystkie to mikroelementy można było odnaleźć w warstwie muzycznej jej improwizacji. Jednak całą subtelność, wyczulenie na to, co najcichsze, przerywał od czasu do czasu nagrany głos artystki, swoją drogą bardzo łagodny i miły w odsłuchu, ale kontrastujący z proponowaną przez nią delikatnością. Kolejne wypowiedzi przy użyciu fletów i samplera przecinały płynny strumień świadomości artystki, a to z kolei kierowało moją uwagę na sugerowany tekst, niż (tak istotne tu) niuanse ukryte w szmerach czy przydźwiękach. Opowieści Mai Miro nie brakowało spontanicznych spostrzeżeń, refleksji ale i osobistych historii. W połączeniu z oddychającym brzmieniem fletów i The Perfect Kisserem doświadczenie to było niebywale intymne, chociaż nie obnażyło artystki. Brak spójności w jej opowieściach roztaczał aurę tajemnicy, której nie rozproszyła cielesność, najbardziej obecna w zaczerpniętym oddechu, skumulowanej, ale nieuwolnionej energii. W pewnym momencie performansu dotarło do mnie, że słowa, ale i śpiew (np. Kaddish w wykonaniu Jakuba Skrzypczaka) płynące z głośników wywierały duży wpływ na grę flecistki. To właśnie w relacji między nagraną wiadomością z przeszłości, a grą „teraz” ukrywała się najbardziej osobista historia, o której mogliśmy dowiedzieć się, przykładowo, obserwując uśmiech improwizatorki po usłyszeniu historii o tarocie stawianym przez profesorkę architektury. Podejrzewam, że gdybym wcześniej zwrócił na to uwagę podczas koncertu, muzyczna rozmowa i konfrontacja z własną przeszłością byłyby dla mnie najpilniej obserwowanymi elementami tego godzinnego spotkania z Mają Miro.

Piotr Zabrodzki w Hashtag Labie

Ostatni koncert tegorocznego Ad Libitum odbył się dzięki gościnności Hashtag Labu, otwartej w 2023 roku przestrzeni poświęconej muzyce współczesnej na warszawskiej Ochocie. W piwnicy willi przy ul. Barskiej zaprojektowanej przez Antoniego Moniuszkę miały miejsce dwa sety, a pierwszy z nich należał do Piotra Zabrodzkiego i rozstawionych przed nim kilku syntezatorów. Artysta rozpoczął grę nagle, zanim zapadła symboliczna „cisza” przed pierwszym dźwiękiem. Miejsce pomruków dochodzących jeszcze z widowni zaczęły zastępować ostre syntetyczne dźwięki przypominające uderzenia klap saksofonu. Pod palcami muzyka zaczynały układać się w różne konstelacje, nieoczywiste kompozycje rytmiczne. Improwizacje Piotra Zabrodzkiego zaczynały przypominać eksperymenty z maszyną perkusyjną, a przysłuchiwanie się im było wciągającym zajęciem. Nagle cały ten świat losowych rytmów, zanikających tuż po ich „wyczuciu”, po prostu zniknął, a ja zdezorientowany zostałem przeniesiony w zupełnie inną muzyczną przestrzeń. Takie „przenosiny” artysta dał nam doświadczyć jeszcze kilka razy. Pojawiliśmy się wśród kosmicznych brzmień i sprzężeń, wsłuchiwaliśmy się w imitujące ludowe tańce podkłady, na których tle pojawiło się solo syntetycznego fletu. Tu muszę zaznaczyć, że szczerość brzmieniowa tego cyfrowego instrumentu była powalająca. Nic dziwnego, że muzyk często sięgał właśnie po niego. Pod koniec setu mogliśmy usłyszeć zapożyczenia z bluesa i soulu, a nawet muzykę, która w europejskim wyobrażeniu funkcjonuje jako ta z „Dalekiego Wschodu”. Piotr Zabrodzki żonglował kliszami i budził kolejnymi „scenami” następne skojarzenia. Tu pojawiła się moja pierwsza wątpliwość, co do spontaniczności jego muzycznych propozycji przygotowanych na tamten wieczór. Wszystko przypominało raczej przygotowane wcześniej potrawy, podawane kolejno do degustacji. Mimo pięciu, czy sześciu zaserwowanych dań nie wstałem z poczuciem dobrego smaku, a nawet sytości. Szkoda, bo wydaje mi się, że zafundowana przez Piotra Zabrodzkiego perkusyjna przystawka, może nieco rozbudowana, mogłaby te braki w pełni zrekompensować.

Jihye Kim i Hashtag Ensemble w Hashtag Labie

24 października, główną postacią wieczoru w willi Moniuszki na Ochocie miała być Jihye Kim, koreańska perkusistka, która przyjechała do Warszawy na swoja krótką rezydencję razem z kilkoma tradycyjnymi koreańskimi instrumentami perkusyjnymi. Niektóre z nich zagościły nawet na tydzień w holu Hashtag Labu, czekając na wypróbowanie przez odwiedzających. Razem z perkusistką wystąpiło trio gospodarzy, czyli Hashtag Ensemble w składzie Ania Karpowicz (flety), Lilianna Krych (psałterium) i Wojciech Błażejczyk (instrumenty strunowe i elektronika). Nastawiony na silną pozycję Jihye Kim w tym kwartecie zostałem szybko skonfrontowany z sytuacją odwrotną. Oczywiście improwizowanie nie musi wiązać się, korzystając z żargonu sportowego, z „graniem na kogoś”, ale brak zaznaczonej obecności jednej osoby, szczególne w tak kameralnym składzie, działa na niekorzyść powstającego utworu. Trudno stwierdzić, dlaczego stało się tak w tym przypadku. Patrząc formalnie na rozkład instrumentów perkusistka znajdowała się w dość komfortowej sytuacji, mogła wydrzeć się z dźwiękowej magmy, tym bardziej, że jej bęben nie należał do najcichszych (o czym przekonałem się w holu wypróbowując podobny do niego egzemplarz). Mimo to Hashtag Ensemble mimowolnie wchłaniało jej uderzenia, tarcia i stuknięcia. Miałem wrażenie, że trio jest właściwie jednym ciałem, przez które przepływają kolejne impulsy, chociaż każda z osób pełniła w tym układzie osobną funkcję. Zmiany przynosiła ze sobą najczęściej gra Wojciecha Błażejczyka, Ania Karpowicz momentalnie przechwytywała jego pomysły, a Lilianna Krych potrafiła w punkt wzbogacić fakturę skrzypiącymi dźwiękami psałterium. W tej konstelacji gra Jihye Kim odbijała jedynie energię improwizacji Hashtag Ensemble, swoja drogą bardzo wiernie, a to dowodziło jej umiejętności improwizatorskich.

Słuchając odnosiłem jednak coraz silniejsze wrażenie, że z grupy wyłaniają się dwie frakcje, gospodarzy i goszczącej w progach Hashtag Labu perkusistki. Najczęściej granicę między nimi udawało się zatrzeć Wojciechowi Błażejczykowi, który za pomocą skomplikowanej aparatury i instrumentu strunowego autorskiej konstrukcji wchodził w dialog z perkusistką i inspirował się jej propozycjami. 

Niestety nie miałem okazji pojawić się na warsztatach z Jihye Kim, które odbyły się dwa dni później. Być może dzięki nim lepiej zrozumiałbym jej myślenie o improwizowaniu, a przez to pozycję, jaką zajęła w tym zespole. Bez tej wiedzy trudno było mi odnaleźć głębię relacji, która przecież potrafi zaistnieć w czasie gry między improwizującymi, a festiwal Ad Libitum udowadniał to już z resztą wielokrotnie. Na koniec muszę dodać, że tamtego wieczoru trudno było skupić się wyłącznie na muzykach i muzyczkach. Moją uwagę, chcąc nie chcąc, przykuwał nieplanowany performans ruchowo-dźwiękowy jednej z młodszych słuchaczek i myślę, że mój los podzieliło wiele osób na widowni. Być może jednym z rozwiązań byłoby włączenie przez improwizujący kwartet tego nieprzewidzianego elementu do swojej gry. Byłaby to nieoczywista analogia do sytuacji organizatorów festiwalu w 2023 roku, którzy, drogą organizacyjnej improwizacji, przekształcili niesprzyjające warunki w materiał wyjściowy do dalszych działań. Z ciekawością czekam na dalsze losy Ad Libitum, mając nadzieję, że w następnych latach ten transformatywny charakter festiwalu  nie zaniknie.