Horse Lords – Interventions i Christian Scott – Stretch Music: Festiwal Jazz Jantar 2016, dzień piąty

Autor: 
Piotr Rudnicki
Autor zdjęcia: 
mat. organizatora

W Gdańsku Wrzeszczu dobrze się dzieje. Główna edycja Festiwalu Jazz Jantar 2016 rozpędza się z dnia na dzień. Emocje nie zdążyły jeszcze opaść po mocno obstawionej koncertowej niedzieli z Olgierdem Dokalskim i Karkhaną w rolach głównych, kiedy na scenie klubu Żak pojawili się Horse Lords oraz Christian Scott.

Zdawać by się mogło, że tych dwudziestu kilku godzin dzielących wydarzenia niedzielne od  poniedziałkowych w ogóle nie było. Że minęło co najwyżej minut kilkadziesiąt. Bo choć grupy Karkhana i Horse Lords geograficznie i stylistycznie dzieli znaczący dystans, znów okazało się, że muzyka w zaskakujący sposób potrafi podobne bariery wziąć w nawias. Amerykanie w pewnym sensie zaczęli bowiem grę tam, gdzie poprzedniego wieczoru przerwała ją bliskowschodnia Karhana. Mimo, że matematyczny avant-noise, który za sprawą Horse Lords na scenie Sali Suwnicowej się wydarzył z zupełnie innych czerpie korzeni, muzyczny wątek był kontynuowany dzięki  sile natężenia dźwięku i hipnotycznej mocy generowanej przez muzyków z Maryland. Techniczna, maszynowa niemal dokładność mikrotonalnych przebiegów gitarzysty Owena Gardnera i basisty Maxa Eilbachera oraz odpowiednio połamane, skomplikowane rytmy dwóch perkusistów (Sam Halberman oraz Andrew Bernstein który poza perkusją grał na... saksofonie) zaowocowały muzyką o (niespodziewanie być może) dużym tanecznym potencjale i, trzeba przyznać - niebywale skuteczną. Głośne, rozległe, znaczone wewnętrznymi przejściami kompozycje wybrzmiewały wysokim, tnącym brzmieniem gitar, ostrymi wstawki altu i kompulsywnymi acz precyzyjnymi uderzeniami dwóch perkusji. Całość miała w sobie coś obezwładniającego, przypowodzącego na myśl narkotyczny krautrock czy alt-country na opak, pochodzące z metropolitalnej dżungli. Trochę z Nowego Jorku, trochę z Teksasu, miejskie, zimne, drażniące i w jakiś sposób odhumanizowane nawet, niemniej trudno było mu się oprzeć. Niezaprzeczalne jest jedno: Horse Lords to zespół o bardzo oryginalnej koncepcji i nie zdziwię się, jeśli zechcą go u siebie organizatorzy innych, już nie jazzowych festiwali. Pierwszy krok w tym kierunku poczynił zresztą krakowski Unsound, na którym grupa grała niedługo przed gdańskim występem. Co dalej?  

 

A był jeszcze Christian Scott, którego rewizyta z pewnością należała do najbardziej wyczekiwanych punktów programu Festiwalu na długo przed jego rozpoczęciem. Nawet jeśli przebicie efektu  koncertu sprzed trzech lat, kiedy to amerykanin zrobił piorunujące wręcz wrażenie jest potencjalnie zadaniem trudnym, Christian Scott to człowiek mocny. Dysponujący, dodajmy, silnym zespołem, zjednoczonym muzyką i widoczną przyjaźnią. Z takim teamem można przenosić góry. Wypełniać przestrzeń muzyką swieżą, pełnobrzmiącą, porywającą. „Kto powiedział, że najlepszy jazz to ten zagrany kilkadziesiąt lat temu?” – padło w pewnym momencie ze sceny. Stwierdzenie trafione w punkt, nawet, jeśli wypowiadane przez samego Christiana Scotta. Trębacz swoją wartość i jakość zna, choć komplementem tym obdarzył bynajmniej nie siebie, a saksofonistę Logana Richardsona (kończąc myśl słowami „On stale aktualizuje tę najlepszą muzykę”). Christian Scott jazzowy swag ukazuje tylko i wyłącznie za pośrednictwem swej trąbki, bo poza tym szczery i absolutnie pozbawiony gwiazdorskiej pozy jest ze swoim zespołem na śmierć i życie. Muzykę kocha bezgranicznie, a gdy tylko nie gra, prowadzi, dyryguje i podpowiada scenicznym partnerom. Przy takim liderze możliwe jest rozciągnięcie muzyki w nieskończoność, i wyniesienie jej na wyżyny techniki i ekspresji, dlatego też autorska, ponadgatunkowa Stretch Music kwintetu Scotta (flecistka Elena Pinderhughes, gościnnie grająca na ostatnim albumie artysty do Gdańska nie dojechała) brzmi jak brzmi. A jest to sound mocny niczym Cassuis Clay, którego nazwisko Scott nosił zresztą na piersi przez połowę koncertu. Mocny i świadomy, bo jego muzyka, tak przecież nowa, jest zakorzeniona w tradycji - nawet bardzo lokalnej, jak ta louisiańskich „czarnych Indian” – kultury, z której wywodził się jeden z przodków muzyka. „Tej muzyki nie usłyszycie nigdzie indziej” – zapowiedział Christian, przez cały koncert dokładający wszelkich starań, by przekaz jego gry został zrozumiany, a wkład pracy zespołu – doceniony. W długim jak na koncertowe standardy monologu przedstawił wszystkich członków grupy, a znaczenie utworów (jak krzyk niezgody i protest przeciwko działaniom stróżów prawa w USA:  K.K.P.D. - uniwersalny i porażająco aktualny w kontekście rasistowskiej zaczepki, której poprzedniego wieczoru zespół padł ofiarą w jednym z gdańskich lokali) wyjaśniał ze wszystkimi szczegółami. Autentyczność muzyka, który mając do powiedzenia ważne rzeczy czyni to w tak szczery i bezpośredni sposób jest w muzyce jazzowej rzadkością a przecież zawodowość zespołu (obok wspomnianego Richardsona Luques Curtis – kontrabas, oraz znani z poprzedniej bytności na Jazz Jantarze Lawrence Fields – klawisze i Corey Fonville – perkusja) i wyczucie międzygatunkowego charakteru współczesnej muzyki nie pozwala na stwierdzenie inne, niż to, że Christian Scott wciąż jest wielki. Kropka.

PS. Oczywiście pokoncertowe rozmowy, zdjęcia, podpisy przedłużyły wieczór o kilka dobrych godzin. Christian i cały jego zespół szanuje publiczność jak mało kto. Gdzie, jak nie w kawiarni Żaka miałyby się takie rzeczy wydarzać?