Hera w Pardon To Tu - muzyka w oparach opium.

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Warszawsi klub Pardon To Tu wypełniony był we wtorek po brzegi. Krzesła ustawione w rzędach, bez stolików. Te w całości prawie wyniesione do klubowego ogródka, także zresztą pełnego ludzi. W pierwszym rzędzie, najbliżej sceny rozrzucone poduszki, tak aby więcej ludzi mogło zająć miejsce do słuchania. Nic dziwnego, na scenie kilka minut po 21 zjawił się zespół Hera – pewnie jeden z najjaśniejszych punktów na dzisiejszej młodej jazzowej scenie.

Zjawił się niecodziennym składzie oczywiście na klarnetach Wacław Zimepel, Paweł Szpura za zestawem perkusyjnym, Ksawery Wójciński na kontrabasie. Wszyscy spodziewali się także saksofonisty Pawła Postaremczaka, ale jego akurat w poniedziałkowy wieczór zabrakło. Jego miejsce zajął Wojciech Traczyk, grający tym razem nie na kontrabasie, a na najróżniejszych egzotycznych instrumentach z esrajem i harmonium na czele. Był również zapowiadany wcześniej gość Maciej Cierliński na lirze korbowej. Tak więc inne to było wcielenie Hery niż można było spodziewać się przynajmniej po płytach nagranych dotychczas przez zespół.

Inna była także muzyka. Jakby zdecydowanie  odważniej skręcająca w stronę muzyki nazwijmy to etnicznej. Z takim instrumentarium miała też inne zupełnie brzmienie. Rozpięte gdzieś pomiędzy mocnym jazzowym i ludycznym feelingiem. Ciekawe czy to trwała tendencja czy tylko chwilowy zakręt? Jakkolwiek by nie było dostaliśmy kawał znakomitego grania. Solidną porcję gęstych, intensywnych fraz klarnetu, ognistej rytmiki i prawie roztańczonych kontrabasowych figur i bardzo jaskrawych nasyconych barw. Niemal tak samo lepkich jak powietrze w szczelnie zamkniętym Pardon To Tu. Było naprawdę gorąco i na widowni i na scenie. I razem ta pulsująca, niepokojąca, a chwilami bardzo natchniona muzyka oraz lejący się pot z artystów i słuchaczy  jakby przeniósł całe zdarzenie w zupełnie inny wymiar. Daleko poza warszawski klub, poza geograficzny region, gdzieś, gdzie muzyka wiruje niemal w ciężkich oparach palonego opium.

Lubię płyty Hery, nawet bardzo lubię, ale wymiar ich muzyki w wersji na żywo to całkiem inne i daleko bardziej niezwykłe i ważne doznanie. Aż mi się zrobiło bardzo wstyd, że dopiero teraz pierwszy raz mogłem usłyszeć ich live.