Glabulator w Kosmosie

Autor: 
Krzysztof Wójcik
Autor zdjęcia: 
Magda Glazik, facebook.com/Glabulator

Kosmos Kosmos przypominał niedzielnego wieczoru istną międzygwiezdną próżnię. Klub, który niekiedy pęka w szwach, a niezbyt korzystne usytuowanie sceny nie pozwala na oglądanie występu większości audytorium, zapełniony był w porywach dwudziestoma osobami wraz z obsługą baru i samymi artystami. I choć są to warunki z pewnością komfortowe dla widza, to muszą stanowić pewien czynnik deprymujący dla muzyków i szczerze mówiąc nie zazdrościłem Glabulatorowi grania w prawie pustym klubie. Okazało się jednak, że muzycy potrafią odnaleźć się w zaistniałej sytuacji i zagrać solidny koncert bez specjalnej taryfy ulgowej.

W Kosmos Kosmos backstage jest de facto za widownią nie za sceną, co muzycy przewrotnie wykorzystali wychodząc z próby dźwięku w zgiełku ryczącego saksofonu i rozedrganych uderzeń w połamane blachy. Koncert jednym słowem nie zaczął się na scenie, tylko wprost wdarł się na nią.  To iście yassowe rozwiązanie bardzo dobrze ustawiło dalszy ciąg występu.
Od chwili gdy zapoznałem się z płytą „Jeden dzień bez godzin” byłem ciekaw jak materiał przygotowany przez duet wypada na żywo. Najbardziej charakterystyczne na albumie było balansowanie pomiędzy kompozycjami o zapadających w pamięć tematach melodycznych a dziką improwizacją, pełną free jazzowej werwy. Obawiałem się, że sytuacja koncertu może ujawnić pewne niedociągnięcia w jednej z dwóch odsłon duetu, bądź po prostu zarysować bardziej precyzyjnie pomysł na granie, który na albumie wydał mi się nieco nazbyt grubo ciosany. Cóż, muszę przyznać, że moje wątpliwości zostały rozwiane, a Tomasz Glazik z Jackiem Buhlem zaprezentowali się przede wszystkim od bardzo atrakcyjnej strony jako instrumentaliści. 

Kompozycje znane z albumu zagrane były dość wiernie, jednak muzycy znajdowali miejsce na zabawę ich strukturą, kierując często bieg wydarzeń w rejony znacznie mniej okiełznane. Podejrzewam, że z każdym kolejnym występem muzycy zaczną zyskiwać coraz większą swobodę ekspresji – jak sami przyznali był to ich pierwszy koncert od dłuższego czasu (7 lat?). Elektronika w wersji koncertowej schodzi nieco na dalszy plan, jednak w dalszym ciągu jest to plan istotny, nadający budowanej nań improwizacji głębię brzmienia. Glazik bardzo umiejętnie dostosowywał instrumenty do klimatu utworu, choć jego uporządkowane (lub nie) porykiwania na saksofonie barytonowym najbardziej przypadły mi do gustu. Niekiedy klarnet basowy wprowadzał z kolei nastrój folkowy, a nawet lekko klezmerski. Buhl z kolei zrobił na mnie wrażenie grając z dużym wyczuciem i wrażliwością na subtelne niuanse brzmieniowe, dzięki którym jego rola nie ograniczała się do trzymania rytmu, a polegała na równorzędnym budowaniu narracji w stosunku do elektroniki i dęciaków. Zatem płynna wypadkowa pomiędzy kompozycją a improwizacją, z silniejszym akcentem na ostatnią – tak podsumowałbym koncertowe oblicze Glabulatora. Sądzę, że sytuacje występów na żywo mogą bardzo pozytywnie wpłynąć na ewolucję brzmienia duetu, w którym widać potencjał i przede wszystkim pasję grania.

Chociaż bardzo lubię kameralne koncerty, podczas których muzyczny przekaz zyskuje na intymnej bezpośredniości, to w tym wypadku miałem poczucie lekkiego rozczarowania w stosunku do stołecznych jazz-fanów. Glabulator okazał się zwierzęciem koncertowym, które z pewnością byłoby w stanie wywołać nie mały entuzjazm w miejscach bardziej otwartych na improwizację. Póki tłumy przychodzić będą na koncerty tylko pod dwa adresy, próżno liczyć na rozrost sceny, która z racji swej różnorodności zasługuje na decentralizację i generowanie większej ilości ośrodków (choć integrujące przedsięwzięcia takie jak Warsaw Improvisers Orchestra są z pewnością godne uznania). Kończąc dygresję i relację – kolejne koncerty Glabulatora jak najbardziej polecam.