Europejski dzień na Warsaw Summer Jazz Days

Autor: 
Kajetan Prochyra
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Choć w programie Warsaw Summer Jazz Days 16 lipca anonsowany był jako „dzień akustyczny” był to przede wszystkim dzień europejski Trzech artystów - Marcin Olak, Renaud Garcia-Fons i Paco de Lucia - zaprezentowało w Sali Kongresowej autorską muzykę, płynącą z namysłu nad własną tradycją a przy tym czerpiącą garściami ze świata jazzu.

Trudne zadanie miał przed sobą Marcin Olak. Choć to gitarzysta doświadczony, grać w Kongresowej przed Paco de Lucią nie jest zadaniem banalnym. Muzyk wystąpił ze swoim kwartetem, w składzie którego znaleźli się z jedną zmianą (na perkusji Huberta Zemlera zastąpił Krzysztof Szmańda), czyli kontrabasista Maciej Szczyciński oraz perkusjonista Mikołaj Miki Wielecki.

Na program koncertu złożyły się przede wszystkim utwory z najnowszej płyty Olaka - „Crossing borders”, zawierające m.in. autorskie aranżacja trzech tańców ludowych Witolda Lutosławskiego.
Utwór „Waterfall” zapowiedział gitarzysta jako etiudę na gitarę z ewentualnym towarzyszeniem instrumentów różnych, i choć koncert spotkał się z bardzo dobrym przyjęciem publiczności i właściwie ciężko cokolwiek muzykom zarzucić, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że można słowa Olaka przypisać do całego koncertu. Na scenie siedział gitarzysta i inni. Trudno było dosłyszeć między nimi szerzej zakrojoną współpracę, tak ważny w jazzie (i nie tylko) interplay - który z resztą słychać na studyjnej wersji tego materiału.
Nie wykorzystany został wcale fakt, że w palecie barw kwartetu są dwa zestawy perkusyjne. Marcin Olak w całości odpowiadał za prowadzenie opowieści, a pozostała trójka - może miejscami za wyjątkiem Macieja Szczycińskiego - nie przeszkadzali. Zastanawiam się co by było gdyby na scenie pojawił się jednak Zemler, który chyba nie potrafi grać inaczej niż w ciągłym dialogu z pozostałymi muzykami.
Zabrakło mi też pewnej dramaturgii, narracji, którą Olak potrafi budować, co pokazywał podczas wielu mniejszych i tych zupełnie kameralnych koncertów.

Świetnie więc, że polski gitarzysta wystąpił na Warsaw Summer w tak prestiżowej konstelacji gwiazd. Nie można powiedzieć by swej szansy na zaprezentowanie się nie wykorzystał, jednak mam wrażenie, że odbyło się to kosztem jego koncertu jako całości.

Niebawem trio Marcina Olaka (znów z Zemlerem na bębnach) wyruszy w trasę wspierając japońską wokalistkę Akiko. Z pewnością warto wybrać się na te koncerty i wysłuchać ich wspólnej opowieści.

Po przerwie na scenie pojawił się chyba najbardziej niepozorny muzyk tegorocznego Warsaw Summer Jazz Days. Renaud Garcia-Fons, wielki mistrz - a może nawet, jak zapowiedział go ze sceny Mariusz Adamiak: mistrz świata - kontrabasu solo nie wygląda w żadnym calu jak jazzowy basista. Gdy ten drobny, ubrany na czarno pan stanął obok instrumentu, wyglądał nieco jak zagubiony turysta, który chciał zrobić sobie zdjęcie obok absurdalnie wielkich skrzypiec. Gdy jednak zaczął grać, już pierwsze nuty, rozbrzmiewające pod uderzeniami smyczka dały jasny znak, że dramaturgii w tej przebogatej opowieści nam nie zabraknie.

Garcia-Fons przyjechał z programem „Marcevol Concert” zarejestrowanym w dźwięku i obrazie w opactwie w Pirenejach. Nie znaczy to jednak, że koncert ten był jakkolwiek odtwórczy. Urodzony w Paryżu, w rodzinie wywodzącej się z Katalonii, wirtuoz zabrał zgromadzonych w podróż po muzyce własnych korzeni i fascynacji - przez wybrzeże Morza Śródziemnego, po Iran a wracając zahaczyć zdążył jeszcze o roztańczonych w nieprzyzwoicie szybkim tempie Irlandczyków. To była urzekająca i nieprzewidywalna wyprawa, w której przewodnikiem był dźwięk - niezwykły ton, barwa, dynamika kontrabasu w rękach wielkiego mistrza - Renauda Garcii-Fonsa.

W jego głosie słychać wielką europejską klasykę, południową muzykę ludową, fascynację egzotycznymi instrumentami jak oud czy tanbour, ale także gwarna i parną atmosferę wieczoru w Palermo czy przykuwający wzrok taniec flamenco.
Z pozoru nie ma w tym grama jazzu - a przecież jest i to, jak sądzę, w całej swoje pełni. Gdy jesteś czarnoskórym mieszkańcem Nowego Orleanu masz swoją historię. Gdy zaś twoje korzenie sięgają obu stron Pirenejów - a zamiast języka bluesa, w uszach brzmią ci pospołu francuski, kataloński, hiszpański, gaskoński, baskijski, arabski... - to owe tworzą twój słownik i muzyczne abecadło.

Na scenie Fons uosabiał spełnienie nauk innego bohatera tegorocznego Warsaw Summer Jazz Days, Wayne’a Shortera: Nie chowaj się za swoim instrumentem. Pisz i graj muzykę w taki sposób, w jaki chciałbyś urządzić świat.
Podobnie też jak u autora „Without a net” muzyka kontrabasisty wydawała się być jedynie emanacją namysłu nad ludźmi i światem. Dawał tego dowody w krótkich wprowadzeniach do granych przez siebie utworów - tak wyrażając fascynację irańskim wirtuozem, myślicielem i mistykiem Ostadem Elahim, jak i żegnając się z warszawską publicznością, która zgotowała mu zasłużoną owację na stojącą - pozdrowił zgromadzonych słowami wyjętymi z nauk Zen: Jeśli chcecie się znów ze mną spotkać, musimy się najpierw rozstać.

Jedyne zastrzeżenie mam do wykorzystywanej przez kontrabasistę elektroniki. Obok loopowania na żywo własnej muzyki, wykorzystywał też momentami nagrane wcześniej dźwięki instrumentów perkusyjnych. Gdy sampli nałożyło się na siebie kilka, przysłaniały one to, co najważniejsze - żywy dźwięk wirtuoza. Jednak w perspektywie całego koncertu zarzut ten pozostaje nieistotny.

Na finał tego dnia Warsaw Summer Jazz Days pojawił się Paco de Lucia - ikona gitary flamenco, ale także 1/3 jednego z najbardziej pamiętnych jazzowych koncertów w historii - Friday Night in San Francisco - razem z Alem Di Meoloą i Johnem McLauglinem.

De Lucia na scenie pojawił się sam. W kilkuminutowym solo zawarł więcej barw półwyspu Iberyjskiego, że Cervantes zdołałby na kilku gęsto zapisanych piórem stronach. Do wirtuoza zaczęli z wolna dołączać pozostali muzycy. W kolejnym utworze mężczyzn było już czterech - obok gitarzysty w białych, jak domy w Andaluzji, koszulach trzech śpiewaków - cantaores. W dalszej części koncertu najbardziej zachowawczy z tej trójki okazał się być pełnym pasji tancerzem, który na rozłożonej z przodu sceny podłodze dopełnił trzech twarzy flameno - cante (śpiew), toque (gra na gitarze) i baile (taniec).

Choć muzyka płynęła ze sceny nieustannie, przed publicznością rozgrywał się nie tyle koncert, co święto - fiesta. To z resztą znamienne, że po hiszpańsku tym samym słowem określa się uroczystości o rodowodzie kościelnym - np. fiesta de San Isidoro - jak i świeckie spotkanie w gronie przyjaciół. Oto w sercu socrealistycznego Pałacu Kultury Paco de Lucia i o połowę od niego młodsi muzycy na gitarze, cajón, perkusjonaliach, gitarze, instrumentach klawiszowych i harmonijce ustnej, w śpiewie i tańcu cieszyli się wspólnym spotkaniem. Znalazło się tam miejsce na efektowne sola poszczególnych muzyków i, może najbardziej efektowny duet na dwie gitary.

Radość ta udzieliła się słuchaczom, którzy poderwali się z miejsc by nagrodzić muzyków długą owacją na stojąco.

Trudno powiedzieć czy to wina PRL i oficjalnego obiegu kultury ludowej spod znaku domów pieśni i tańca czy Cepelii, ale jeszcze kilka lat temu ze świecą szukać było u nas artystów, którzy w poszukiwaniu własnego języka spoglądali w stronę tradycji i własnych korzeni a nie oglądali się tylko na Zachód. Powoli pojawiają się jednak projekty, które w ostatniej chwili - gdy żyją jeszcze ostatni muzykanci, czy inni świadkowie kultury - chcą poznać i uchwycić twórczość, która wyrosła z naszej, jeszcze niezaoranej ziemi. Owocem tego są festiwale Mazurków, Nowych Tradycji, ale także np. nurt Nowej Muzyki Żydowskiej.
Paco de Lucia, Renaud Garcia-Fons czy Witold Lutosławski, do którego twórczości nawiązuje Marcin Olak, tę lekcję z tradycji odrobili już dawno. Lekcję, która powinna być obowiązkowa dla każdego jazzmana, każdego artysty, a może po prostu - dla każdego z nas.