Erik Friedlander w Studiu Lutosłwskiego: muzyka nie musi krzyczeć

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Erik Friedlander – wiadomo, wiolonczelista, improwizator, kompozytor, człowiek, któremu muzyka przychodzi z zadziwiającą lekkością i który ma czarną wiolonczelę. Widzieliśmy i słyszeliśmy go w Polsce wiele razy. Z zespołem Bonebrigde (Doug Wamble – gitara, Trevor Dunn – kontrabas i Michael Sarin – perkusja) także, ale do Warszawy przyjechał z nim pierwszy raz, aby zagrać materiał z dwóch jak do tej pory wydanych płyt - "Bonebridge" i "Nighthawks". Piątkowy koncert tej grupy to być może nie było wielkie wydarzenie muzyczne, ale z pewnością wydarzenie wystarczającej wagi, aby zapamiętać je na długo.

Powodów, dla których warto go zachować w pamięci jest w moim odczuciu kilka. Zacznijmy więc od sprawy najbardziej banalnej, klasy instrumentalnej oraz horyzontu muzycznego poszczególnych jego członków. O każdym z nich można byłoby powiedzieć, że są zainteresowani tworzeniem muzyki w całej jej stylistycznej różnorodności. Znają ją i podoba im się ona niezależnie od tego, do jakiej szufladki zostanie włożona. Jazz jest im bliski tak samo jak muzyka country, żydowska, klasyczna, czy blues. Mają także potężne narzędzia warsztatowe, aby w każdej z tych konwencji grywać z pełną swobodą. Swoboda ta natomiast sprawia, że gdy zasiadają przed słuchaczami razem czujemy w ich graniu długi i spokojny oddech, pozwalający z jednej strony na uważne pochylanie się na brzmieniowymi detalami, z drugiej czynienie tego w kompletnie niewymuszony sposób. Mogą więc czerpać z czego im się podoba i ani przez chwilkę nie brzmieć manierycznie.

Drugim z powodów, dla których koncert Friedlandera wart był zapamiętania jest w moim odczuciu bardzo silnie zaakcentowana sugestia, że dzisiejsza muzyka grana przez nowojorską śmietankę muzycznych erudytów może przybierać formę wcale niekoniecznie wymagającą od słuchaczy ani gruntownej wiedzy o źródłach inspiracji, ani też doświadczenia w obcowaniu ze sztuką trudną czy formalnie skomplikowaną. Tutaj wiedza, świadomość i szerokość oglądu muzyki podana jest w formie bardzo zgrabnych kompozycji o klarownej formie i czytelnej myśli. I nawet jeśli słuchając tego kunsztownego i zarazem bardzo przystępnego grania pojawi się myśl, że tak do końca nie angażuje ona emocji, ani nie odwołuje się do języka silnej ekspresji to śledzenie jej biegu daje prawdziwie wielką przyjemność.

Co więcej, i to po trzecie, takiej muzyki nie bardzo można w Polsce posłuchać. W rozgłośniach radiowych jej nie ma. Zorientowanym na jazz promotorom, szczególnie na jego odmiany free, nie jawi się ona ani jako zbyt wartościowa, a jeśli nawet, to jednak aż do przesady zachowawcza. Dzieję się tak być może dlatego, że nie jest to muzyka, która zanim zbuduje swoją ostateczną formę, musi świat dookoła albo zniszczyć, albo przynajmniej go poważnie zdekonstruować i niekoniecznie swoim brzmieniem wypalać w duszy głęboką bliznę.

I w końcu po czwarte, i to sądzę najważniejsze, sprawia, że gdy podana w znakomitej akustycznie sali, słuchacze stają się świadkami zdarzenia najzwyczajniej w świecie czarującego brzmieniem, melodyką i niesalonową wcale elegancją. Jako taka pozwala też cieszyć się muzyką po prostu, bez napinania mięśni i bez konieczności przyglądania się jak ego grających niszczy piękny proces wspólnego muzykowania.