Drekoty i Evangelista w Powiększeniu

Autor: 
Kajetan Prochyra
Autor zdjęcia: 
Piotr Lewandowski, popupmusic.pl

Środowy wieczór mógłby być jednym z lepszych tegorocznych dni koncertowych w Warszawie, gdyby wszyscy wiedzieli, że muzyczne spotkanie z zespołami Drekoty i Evangelista rozpocznie się z półtoragodzinnym opóźnieniem. Wtedy wszyscy poszliby najpierw na The Light z Jimem Bakerem do Teatru Academia a potem na wieczór z kobiecą ekspresją do Powiększenia. Obie imprezy zaliczyli jednak nieliczni, ale i jedni i drudzy byli chyba w najwyższym stopniu zadowoleni.

Drekoty.

Nie ukrywam, że jestem dużym fanem talentu Zochy Chabiery. Nie tylko ma ona świetny, charakterystyczny głos i doskonale odnajduje się na scenie, ale przede wszystkim repertuar, który wybiera jest oryginalny, autorski, pisany własnym charakterem pisma.
Odnotowałem dotąd jej występy solo i w duecie z Ksawerym Wójcińskim. Gdy doszła do mnie wieść o nowym składzie z jej udziałem, udałem się do Powiększenia nie sprawdzając nawet dokładnie dla kogo zespół Drekoty będzie supportem. Drekoty to trio założone przez Olę Rzepkę - perkusistką widzianą ostatnio w towarzystwie Raphaela Rogińskiego raz w kontekście bluesowym a raz żydowskiego surfu - w skadzie z Chabierą i Magdaleną Turłaj - Kawałek Kulki, Muzyka Końca Lata.


Perkusja, klawisze, trzy mikrofony, w tym jeden w postaci megafonu, para skrzypiec i trzy młode kobiety. Nie mam pewności czy podkreślać kobiecość Drekotów, kłaść nacisk na to, że w utworze “Za” śpiewają o “zapurpurowionych paznociach i zakarminowanych ustach” a w kopozycji “Plan B” o tym, że “lubią mieć scyzoryk w torebce”. Dla mnie wązniejsze były rytm, prosta, ale dobitna elektronika i silne, głosy członkiń zespołu. Ich muzyka ma kopa - na koncercie dużo większego niż słychać to w nagraniach. Choć ¾ słów nie byłem w stanie zrozumieć - starość nie radość - power tego zespołu mnie zaintrygował.
Jak się okazuje nie mnie jednego - ich, jak same zapowiedziały, hit “Masło” znalazł się na składance “Offensywa 4” Piotra Stelmacha.

Na szczecińskim festiwalu Gramy Drekoty zdobyły grand prix za najlepszą piosenkę śpiewaną po polsku (“Poddania”).
Drekoty nie rozwinęły pełni swoich możliwości, nie poderwały jeszcze publiczności do tańca, choć ze sceny padła taka propozycja. Jest w nich jednak to coś - iskra, zabawa, zajawka, flow. Czekam na więcej.


Evnagelista.

Jak wspomniałem, przed koncertem nie odrobiłem lekcji z Evangelisty. Nie wiedziałem czego się spodziewać. Na scenie w towarzystwie wysokiej wytatułowanej, czarnowłosej basistki, niepozornie wyglądającego bruneta, obsługującego kilka konsolet instrumentów klawiszowych oraz długowłosego altowiolisty i perkusisty pojawiła się z gitarą Carla Bozulich - pani o wyglądzie postępowej polonistki, która w finale koncertu przemieniła się na parę chwil w najpiękniejszą kobietę na świecie.

Na początku w trans, oczyszczenie wprowadziła wszystkich przenikliwa ściana dźwięku elektroniki, preparowanych gitar i niemal niesłyszalnych w tym zgiełku pociągnięć altówki. Po chwili ich miejsce zastąpiły ballady, charakterystycze, przewrotne, bluesowe, bardzo amerykańskie: opowieści o czarnym Jezusie, o czarnych kręconych włosach i czarnych, długich rękach (“Black Jesus”); o córce, która zabiła kochanka swojej matki a potem także samą siebie (“Outside of Town”) czy o tym co mógł czuć przed swoją śmiercią niespełniony wokalista Towns van Zandt ("Die Alone").

Na bis, już ładnych parę minut po północy Evangelista zagrała “The Winds of Santa Ana” i wydawać by się mogło, że koncert, a z nimi i europejska trasa zespołu się zakończył. Muzycy wyszli do garderoby, ale ok 40 osób pozostało w sali i cały czas biło brawo. Po chwili muzycy wrócili raz jesze, a Bozulich wpadła w trans. Najpierw siedziała przed sceną z boku, wsłuchując się w grę zespołu. Następnie oparta o kolumnę zaczęła śpiewać. Stanęła na krawędzi sceny a wreszcie weszła w publiczność, pokładając się na niektórych, śpiewając “Baby, that’ the creep”. Chodziłą nieprzejmując się tym, że oplata kablem od mikrofonu zgormadzonych fanów. Czerwone światło padało na jej twarz a ona powtarzała tylko “can you feel it?”

Niezwykła miała na tym koncercie siłę Caral Bozulich, moc, prawdę, choć zatopioną w poetyckiej, posępnej fikcji. Oczyszczające przeżycie.  

/Więcej zdjęć na stronie www.popupmusic.pl w relacji Piotra Lewandowskiego. /