Dni Muzyki Nowej: NeoQuartet i Nils Frahm w gdańskim Żaku

Autor: 
Piotr Rudnicki
Autor zdjęcia: 
fot. Rafal Nitychoruk / www.zaduzoslow.pl

Festiwal Dni Muzyki Nowej podczas trzeciej edycji nie wyszedł poza Salę Suwnicową Klubu Żak, więc obyło się bez spektakularnych fajerwerków... Czyżby? Niekoniecznie! – sytuacja mogła tak  wyglądać jedynie z zewnątrz, bo choć zabrakło wielkiego finału w Filharmonii na wzór zeszłorocznego koncertu Kronos Quartet, a całość trwała o jeden dzień krócej, to koncertów było więcej, a emocji co najmniej tyle samo, co przed rokiem właśnie. Zaszczyt zamknięcia tej niezwykłej imprezy przypadł formacji NeoQuartet oraz pianiście Nilsowi Frahmowi.

Kwartet smyczkowy NeoQuartet nie raz udowodnił, że eksperymentów nie tylko się nie boi, ale wręcz do nich lgnie. Specjalizacja taka w obrębie muzyki nowej, wymaga, jak się wczoraj okazało, sporej odwagi - i to z perspektywy zarówno samych muzyków, jak i słuchaczy. Program koncertu obejmował trzy kompozycje, zagrane w kolejności od rocznikowo najnowszej do najstarszej: począwszy od “String Quartet No.1” Eunho Changa z 2008 roku, przez “Phonotype 1” na kwartet smyczkowy i komputer napisany przez Rolfa Wallina w roku 2000 po trzydzieści lat od niej wcześniejszą słynną “Black Angels” George'a Crumba.  Być może dzięki temu łatwiej było wyzwaniu wysłuchania całości sprostać. O ile dzieło obecnego wczoraj na sali młodego koreańczyka, utkane z przeplatających się chaotycznie cienkich nitek dźwięku skrzypiec z pogrzmiewającą gdzieniegdzie wiolonczelą sprawiało wrażenie nieco bałaganiarskiego, to już “Phonotype 1”, w wykonaniu którego zespół wspomógł Oleg Dziewanowski był dużo ciekawszy choćby (lecz nie wyłącznie!) z uwagi na wykorzystanie przestrzennego, ruchomego dźwięku płynącego z komputera oraz wielopłaszczyznową strukturę opadających niby płatami przenikających się pasaży.

Najbardziej wciągające były bez dwóch zdań “Czarne Anioły” Crumba, które nie bez przyczyny są w pewnych kręgach kompozycją kultową. Wydobycie pełnych jawnej groźby, przeszywających sekwencji przechodzących w zwiewne partie o zabarwieniu żałobnym lub charakterystycznym dla muzyki wschodu to jedno, ale kompozycja wymagała od artystów również posłużenia się gongiem, grzechotkami a także umiejętności gry na... kieliszkach. Z wszystkimi powyższymi zadaniami muzycy poradzili sobie po wirtuozersku, czego nie można powiedzieć o instrumentach – mniej więcej w połowie utworu Crumba zbuntowała się jedna ze strun odwracanej do góry nogami przez Krzysztofa Pawłowskiego wiolonczeli i pękła, co spowodowało wymuszoną, acz przyjętą ze zrozumieniem, przerwę w grze.  

Zakończenie wieczoru, a zarazem i całego festiwalu należało do fortepianowego minimalisty Nilsa Frahma. Tym razem niespodziewanych pęknięć nie było – może nie licząc uszczerbku na kilku niewieścich sercach, ale to akurat było po pierwsze do przewidzenia, po drugie zaś – w pewnym stopniu nawet zasadne, gdyż Frahm szybko ujął publiczność nieco kokieteryjną naturalnością, ale także dał w grze doskonały wyraz swej wrażliwości.

Nastrojowe ballady uwodzące raz lekkością a raz ciemniejszym zabarwieniem zmieścić możnaby gdzieś na przecięciu kameralistyki i profetów muzyki współczesnej na sceny rozrywkowej w rodzaju Radiohead. Wszystko to przetykane było dowcipnymi uwagami muzyka - „To brzmi jak Hauschka. Nie chcę kopiować zbyt wiele”. Po kilku takich uroczych utworach i wspaniałym, monumentalnym „More”, podczas którego niemiecki pianista hipnotyzował kaskadą dźwięków, koncert osiągnął punkt kulminacyjny.

Po takim wyczerpującym  utworze, jak stwierdził - „mogę już tylko zaprosić na scenę drugiego pianistę. Czy jest jakiś pianista na sali?” Pianista-ochotnik owszem, znalazł się i nastąpiła przekomiczna scenka, podczas której sądząc, że ma do czynienia z amatorem Nils Frahm zaczął tłumaczyć zawiłości klawiatury fortepianu nikomu innemu jak... jazzowemu pianiście Piotrowi Mani (który, jak się później okazało, był właścicielem wypożyczonego na potrzeby koncertu Frahma Rhodesa). Powstały w ten sposób  okazjonalny duet wykonał popisowy numer na jedno, potem zaś – na dwa pianina, który zachwycił wszystkich obecnych i w ów iście widowiskowy sposób zwieńczył tegoroczną edycję Dni Muzyki Nowej -  z pewnością najciekawszego festiwalu okresu zimowego w Trójmieście, który jeśli utrzyma poziom (w co nie wątpię) może w kolejnych latach spodziewać się desantu miłośników nieoczywistej muzyki z całej Polski.