Adam Pierończyk - Planeta wiecznego życia na żywo!

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

No to doczekaliśmy pierwszego w Polsce saksofonisty, który postanowił grać na saksofonie sopranowym recitale solowe. Krok to odważny niezwykle, i dlatego, że mało kto w historii jazzu się na taki krok odważył, a ci się odważyli ustawili poprzeczkę w muzycznym niebie. Każdy zrobił to inaczej. Inaczej Evan Parker Inaczej Steve Lacy jeszcze inaczej Lol Coxhil czy Joe Giardullo. Jeszcze inaczej postąpił Adam Pierończyk.

Że Adam się na to zdecyduje było właściwie tylko kwestią czasu. Od dawna była bowiem znana jego fascynacja saksofonem sopranowym. Podobno podczas trasy koncertowej jaką dał w ubiegłym roku z Piotrem Lemańczykiem i Krzysztofem Gradziukiem zdarzało sieże w ogóle nie sięgał po tenor. W końcu 2013 roku wyszła nawet płyta będąca rejestracją takiego właśnie koncertu solowego na sopran „The Palnet Of Eternal Life”. Jej recenzja już wkrótce ukaże się na naszych łamach.

Ale póki co, koncert. W Muzeum Powstania Warszawskiego, w niedzielę kilka minut po 19.00. Bez mikrofonu, bez nagłośnienia, z publicznością, która dość licznie przybyła. Nie będę krył i marnował słów zbyt wielu. To był po prostu bardzo dobry koncert. Sporo ponad godzinny, czego prawdę powiedziawszy nie powinien Adam robić, bo koncerty solo prawdziwie tour de force. Nie tylko dlatego, że nie ma się niczyjego wsparcia, nie dlatego też, że sopran to wyjątkowo trudny instrument i pożera muzyka okrutnie, demaskując każdy brak koncentracji, ale także dlatego, że jest nakłada na grającego całkowitą odpowiedzialność zmusza do podjęcia wyzwania bycia jednoosobowym architektem wszelkich zdarzeń dźwiękowych, a to z kolei wymaga wielkiego skupienia, precyzji i siły.

Wszystko na tym koncercie mogło się nie udać począwszy od samej muzycznej czy motorycznej strony na reakcjach publiczności skończywszy. Ale jednak udało się wszystko! Adam poprowadził słuchaczy przez meandry wirujących fraz, przez niuanse formy, niełatwą narrację tak, że chyba nawet nieobytym z recitalami solo koncert się podobał. Dwa bisy niech będą tego najlepszym dowodem. Choć przyznam, że na drugi chyba nie powinien Adam dać się namówić. Cóż bardziej rozpalającego wyobraźnię niż pozostawienie słuchacza w niedosycie, zmuszenie go, aby zamiast zapaść się w kolejnym utworze, sam dopowiedział sobie to, co chciałby jeszcze usłyszeć i ostatecznie dopełnił muzykę, która przed chwilą zamilkła.

Ale dla mnie był to nie tylko koncert, który się podobał. To był także występ, który budził szacunek i wielkie uznanie. I paradoksalnie wcale nie w tych swoich najbardziej rozpoznawalnych momentach jak Coltrane’owski „Giant Steps”, parkerowskie „Cheerokee” ( któe tak naprawdęnaopisał Ray Noble, ale które właśnie Charlie Parker uczynił słynnym jako KoKo) czy znany jeden z najbardziej znanych w repertuarze Adama utworów jego pióra „ Tell Me Anything Abort Your Life, Mr. Buk”, choć i te były znakomite. Piękne było w nim patrzeć i słuchać, jak pewnym, bardzo bogatym, rezonującym tonem jeden człowiek potrafi zaanektować wyobraźnię, jak stanowczo i niezawodnie umie opowiedzieć swoją historię, jak bardzo jest pewny tego co mówi i jak przyjaźnie i poważnie traktuje swojego słuchacza. Adam tę historię opowiedział językiem zdecydowanie jazzowym, bez odwoływania się do eksperymentu, frazą stanowczą, ale w żadnym razie ani nieinwazyjną, ani też w najmniejszym wypadku toporną.

To była historia dorosłego człowieka, który nie kokietuje, ani nie flirtuje, kiedy chce potrafi postawić delikatnie dowcipną puentę (finał „Giant Steps”), albo mówić prosto, bardzo barwnie i bardzo zajmująco.