Reunion: Live In New York

Autor: 
Maciej Karłowski
Sam Rivers Trio
Wydawca: 
Pi Recordings
Dystrybutor: 
Multikulti
Data wydania: 
25.09.2013
Ocena: 
5
Average: 5 (1 vote)
Skład: 
Sam Rivers: tenor saxophone, soprano saxophone, flute, piano: Dave Holland: bass: Barry Altschul: drums

Zwlekaliśmy z recenzją tej płyty czekając na odpowiedni moment. Że takiego wydawnictwa pominąć nie będzie można było sprawą oczywistą. Kiedy na płytowy rynek trafia muzyka Sama Riversa jasnym staje się, że trzeba na chwilę wstrzymać oddech, tym bardziej gdy na nowe nagrania już nigdy się nie będzie szansy doczekać. 26 grudnia ubiegłego roku ten wybitny artysta odszedł pozostawiając na całym świecie całe rzesze pogrążonych w smutku fanów. Że będzie ona płytą tygodnia okazało się niedługo po tym jak na stronach Pi Recordings wydawca zaprezentował jedną z części tego albumu.

I teraz w czasie świąt Bożego Narodzenia, gdy mamy szanse trochę zwolnić tempo i zastanowić się nad tym co jest ważne, a co nie, w muzyce także to towarzystwo Sama Riversa wydaje się jednym z najbardziej odpowiednich. „Reunion: Live In New York” – prawdę powiedziawszy nie sądziłem, że jeszcze będzie mi dane posłuchać jego wielkiego tria na dodatek w najświetniejszym składzie z Davem Hollandem na kontrabasie i Barry Altschullem na perkusji inaczej niż sięgając po stare nagrania z lat 70. i początku 80. A tu proszę zespół spotkał się ponownie, po nieco ponad ćwierćwieczu nieistnienia. W tym czasie każdy z muzyków tria poszedł swoją drogą i po swojemu nadawał muzycznej rzeczywistości kształty. Barry Altschull został jednym z największych ekspertów w dziedzinie jazzowej perkusji, Dave Holland – wiadomo wielką jej gwiazdą, a Sam Rivers dalej kroczył drogą obraną jeszcze w latach 60. i 70. stając się legendarnym improwizatorem i z pewnością jednym z najcudowniejszych nauczycieli jakich wydał jazz.

Kiedy stawali na scenie Miller Theater na Universytecie Columbii w 2007 roku podczas radiowego festiwalu imienia Sama Riversa przynieśli ze sobą cały potężny bagaż swoich dokonań i doświadczeń i ani przez minutę nie zabrzmieli jak weterani, którzy łaskawie pozwolą się sfotografować i wspaniałomyślnie zagrają cokolwiek, tak żeby nasycić głodną ich wspólnych występów publiczność. Gdyby takie myśli towarzyszyły ich powrotowi na scenę to pewnie zespół ruszyłby w trasę, ukonstytuował się na dłużej i poodcinał trochę kuponów od swojej niezaprzeczalnie wielkiej sławy. A oni spotkali się tylko na jeden koncert, ale za to jaki! Dwa sety, w sumie prawie półtorej godziny w pełni zaimprowizowanej muzyki, która układa się wielką podróż przez morze jazzu, raz wzburzone i ale nie tak bardzo groźne, kiedy indziej wprost zachwycające kolorami i łagodne, jeszcze innym razem nakłaniające swoim bezkresem, aby zapomnieć o wszystkim i dać się nieść gdziekolwiek.

Prawdę powiedziawszy nie czuje się zbyt komfortowo próbując pisać o tym co wydarzyło się podczas tego koncertu. Brakuje słów, bo to co płynie z głośników to o wiele więcej niż doskonale zagrany jazz, to jakaś olśniewająca emanacja wolności w wyborze drogi, jaką iść. Bez znaczenia z tej perspektywy jest czy Sam Rivers gra na tenorze, sopranie flecie czy zasiada za klawiaturą fortepianu, bez znaczenia jest również czy muzyczna narracja rozgrywa się pomiędzy wszystkimi trzema muzykami czy wiedzie poprzez duety do części solowych. W każdej z tych ról każdy z nich jest równie przekonywujący, aż w końcu też każdy z nich zanika, a my już nie zastanawiamy się ani nad konwencją, ani instrumentacją, ani formułą. Jest tylko muzyka płynąca z rozmachem, lekko, z milionem cudownych współbrzmień, melodii i prawdziwie magicznych chwil.

Aż nie chce się z tymi płytami rozstawać, ale też i po co się mielibyśmy z nimi rozstawać. Niech grają zapętlone. Za każdym kolejnym przesłuchaniem zmieszczona na nich muzyka odkrywa coraz to inne aspekty swojej urody, coraz inaczej przemawia i na innych momentach każe się koncentrować. Jeśli miałbym wybierać najbardziej fascynujące płyty mijającego roku, to nie wyobrażam sobie podium bez tego fascynującego koncertu. I bez znaczenia jest dla mnie, że zagrali go muzycy, o których zdarzało się słyszeć z ust wielu, że czas ich wielkiej kreatywności minął. Nic podobnego w tym graniu jest tej kreacji więcej niż w wielu szości nagrań młodych 

CD1 (First Set): Part 1; Part 2; Part 3; Part 4; Part 5; CD2 (Second Set): Part 1; Part 2; Part 3; Part 4.