Ithaca

Autor: 
Paweł Baranowski
Barry Guy / Marilyn Crispell / Paul Lytton
Wydawca: 
Intakt
Data wydania: 
11.02.2004
Ocena: 
5
Average: 5 (1 vote)
Skład: 
Barry Guy – bass; Marilyn Crispell – piano; Paul Lytton – percussion

Miejcie uszy szeroko otwarte, a oczy zamknięte. Dźwięk sam dojdzie do Was. Pełen niuansów. Pełen zmian. Wciąż zmienny. Gdy słucham omawianej płyty Barry Guya, firmowanej wprawdzie przez niego wespół z Marilyn Crispell i Paulem Lyttonem, muzyka kojarzy mi się z... rtęcią. Mieni się i wciąż zmienia. Jest czymś jednocześnie wspaniałym i nieosiągalnym. Gdy chcę jej dotknąć, gdy chcę poznać, zbliżę rękę... w tym samym momencie zmieni się. Pokaże nowe oblicze. To, którego chciałem dotknąć odejdzie w przeszłość. Stanie się historią. Ta muzyka ma wyłącznie dwa wymiary: przeszłość i przyszłość. W teraźniejszości jej nie ma. Nawet jak dzieje się właśnie przed Waszymi uszami, to przecież z chwilą, gdy dźwięk doszedł do uszu - już jej nie ma. Skrzy się niczym ogniki rajcujące w ognisku.

Jest poetycko piękna. Jest delikatna i czuła niczym najwspanialsza kochanka. I dosadna jak gospodyni domowa. Zgiełkliwa niekiedy nawet. Mieniąca się barwami.... Gdyby ją chcieć przełożyć na język słów, chyba należałoby użyć takich właśnie metafor. Związanych z barwami. Opisać jak abstrakcyjny obraz. Skojarzenia, które się pojawiają są bliższe pojęciowemu zestawowi należącemu do sztuk plastycznych bardziej, niż do jakichkolwiek innych.

To doprawdy piękna muzyka dla wymagającego słuchacza. Dla kogoś, kto wysłuchawszy dziesiątków triów fortepianowych, znudził się nieco tym, że w tle gra sekcja, że z przodu fortepian rozgrywa swe tematy, że... Bill Evans, Keith Jarrett, Art Tatum, Eroll Garner, McCoy Tyner, Herbie Hancock... Marilyn Crispell jest jedyna w swym rodzaju. Ta płyta przywraca wiarę, że nie stała się jednym z wyrobników Manfreda Eichera w jego świecie dźwięków tak cichych, że aż niedostępnych dla nikogo. Tak ładnych, że aż przestaje się ich chcieć słuchać. Bo słuchanie może doprowadzić do skruszenia. Nie słuchacza, a muzyki. Barry Guy jest zaś alfą i omegą. Jest spiritus movens tego dzieła. Niepospolity dobór dźwięków, środków wyrazu utkany z od lat znanych środków. Mistrzostwo świata. Czapki. Z głów. I Paul Lytton, może najmniej przeze mnie lubiany. Może... Bez sztuczek, bez pozorów, bez prób pokazywania, że muzyka jest obok. Nie w tym miejscu, w którym jesteśmy. I... jak zwykle niepospolity. Odmienny. Nierealizujący funkcji perkusji, a wspomagający jedynie, współtworzący muzykę.

Wielkie brawa. Jedna ze wspanialszych płyt, jakie słyszałem. Niestety nie dla każdego. Nie wyobrażam nawet sobie, by osoby nieosłuchane choćby z awangardowym jazzem lat 60 byłyby w stanie skupić swe zmysły na niej. Nie wyobrażam sobie, by osoby, wielbiące ponad wszystko melodyjność zwykle tak bliską triom fortepianowym, by były w stanie ogarnąć muzykę roztaczaną przed uszami słuchacza. Ta muzyka - jeśli tylko chcieć, jeśli tylko dać się ponieść - jest wszechogarniająca. Jest czymś na kształt absolutu.

Powiem raz jeszcze: czapki z głów i wielkie brawa!

1.  Fire and Ice; 2.  Void (for Doris); 3.  First Shard; 4.  Broken Silence; 5.  Second Shard; 6.  Ithaca;7.  Zinc; 8.  Third Shard; 9.  Unfolding; 10.  Zig Zag; 11.  Klaglied